U.S.A., Missouri,Jefferson City
Niedalekostacji paliw na obrzeżach miasta z niebieskiego tira wysiadł blond włosychłopak. Wziął torbę i szybko, lecz z uśmiechem podziękował kierowcy.
Skierowałsię w stronę zabudowań.
Nieprzypuszczał, że to wszystko będzie takie trudne. Myślał, że spakuje się,weźmie pieniądze i spotka kogoś miłego, kto go zawiezie prosto do MiastaAniołów.
Niestety,aż tak kolorowo w życiu nie miał. Najpierw stał na autostradzie półtorejgodziny czekając na jakiegokolwiek stopa, ale nikt się nie zatrzymywał. W końcujakiś miły, starszy pan, który według chłopaka powinien pójść na emeryturęzlitował się i pozwolił mu jechać z nim. Podróż była miła – śpiewali, śmialisię, opowiadali sobie dowcipy, jednak mężczyzna miał kurs jedynie do stolicyMissouri. I tak zawiózł blondyna dalej, niż powinien.
Przynajmniej z Ohio wyjechałem, pomyślał blondyn idąc w stronę baru.
Otworzyłdrewniane drzwi i wszedł do środka. Jego oczom ukazała się mała, ciemna sala.Podszedł do baru i usiadł na jednym ze stolików. Zamówił sobie piwo, miałochotę na coś mocniejszego, jednak wiedział, że pijanego go nikt ze sobą nieweźmie.
Trzeźwego z resztą też.
Barmanpostawił przed blondynem napój. Rozglądnął się po pomieszczeniu – w rogu stałyplotkując dwie kelnerki, przy jednym ze stolików siedziała jakaś starszakobieta, przy innym jacyś niewyglądający przyjemnie faceci, a trzy metry dalej,też przy barze, siedziała różowo włosa dziewczyna. Ich spojrzenia skrzyżowałysię na chwilę, chłopak uśmiechnął się, a ona odwzajemniła uśmiech i po chwiliwróciła do pisania w swoim notesie.
Drogi pamiętniku,
A może powinnam była to napisać z dużej litey?Nieważne.
Nie wiem, dlaczego to wszystko zrobiłam, dlaczegouciekłam… Nie wiem. Brakuje mi ich wszystkich – Dylana, Suzie, Mary, rodziców.No, wszystkich. Nie lubię być sama. Wręcz tego nie znoszę. Nigdy nie byłam inie będę samotniczką. Potrzebuję kogoś by normalnie funkcjonować. A teraz?Jestem sama i zaczęłam pamiętnik pisać. Pojebało mnie i tyle. Matka zawsze mimówiła, że tylko idioci i małe dzieci prowadzą tego typu rzeczy. Ale kim jestemjak nie idiotką zachowywującą się jak małe dziecko? No kim?
Tak naprawdę już nie wiem. Nie wiem kim jestem.
Kiedyś się ciągle uśmiechałam. Nie było minutybez uśmiechu.
Teraz jestem kimś innym. Nie jestem już tą samą,dobrą i rozważną Olivią. Imię się nie zmieniło, ale ja… Zmieniłam się. Niewiem, na lepsze, na gorsze.
Nie wiem. Nic nie wiem.
Jak to szło… „Wiem, że nic nie wiem.” Taa, mądresłowa.
No nic, nieważne.
Teraz sobie siedzę w jakimś barze, który zpewnością w moim typie nie jest i piszę. Obudziłam się o czwartej nad ranem ipojechałam dalej. Zatrzymałam się w Jefferson City, tak po prostu, żeby miastozwiedzić. Spacerowałam, długo spacerowałam. Obserwowałam ludzi. Przeróżnychludzi – młodych i starych, kobiety i mężczyzn. I , uwaga, teraz fragment otym jak mi odjebało do reszty. W pewnym momencie moją uwagę przykuła pewnadziewczyna, może o rok, dwa ode mnie młodsza, weszła do jakiegoś salonufryzjerskiego. Trzy godziny później wyszła z niego z… niebieskimi włosami.Przefarbowała swoje czarne włosy. Może jakiejś odmiany potrzebowała. I jadochodząc do wniosku, że też odmiany potrzebuję przeszłam na chama przez ulicęw towarzystwie klaksonów i przekleństw i weszłam do salonu. W środku przywitałamnie jakaś kobieta, powiedziała, żebym usiadła na jednym z krzeseł. Spytała sięmnie, co ma robić. No to jej powiedziałam, że chcę zmienić kolor i żeby samajakiś wybrała. Chciałam mieć niespodziankę. Gdy skończyła popatrzyłam w lustro– kobieta wybrała różowy. Różowy! A wyglądała na taką, która akurat tego kolorunie lubi. Widząc moją… zaskoczoną minę powiedziała, że taki mi najlepiejpasuje. Nie chciałam się z nią kłócić – przyznałam jej rację. Szybko zapłaciłami wyszłam.
Jakiś chłopak uśmiechnął się do mnie. Nie było gotu wcześniej, musiał wejść, gdy opisywałam wizytę u fryzjera. Odwzajemniłamuśmiech – pierwszy raz się uśmiechnęłam odkąd wybiegłam z Yale. Teraz toopisuję, nie wiem po co. Znowu nie wiem.
Dobra, już nic nie piszę i nie obiecuję, że cośtu się jeszcze pojawi.
Żegnaj, zeszycie zwany pamiętnikiem.
PS: Nie jestem pewna, ale czy gadanie (pisanie)do zeszytu nie liczy się jako gadanie do samej siebie?
Zamknęłamzeszyt, pamiętnik, notes… Whatever.
Na zegarzewybiła ósma. Po południu, wieczór, nie wiem.
Kuźwa, dziewczyno, a cokolwiek wiesz?!
Ok. Ja niegadam do siebie. Nie odpowiem. Muszę zachować pozory normalności.
Płacę,szybko biorę torbę i wychodzę. Jeszcze przelotnie zerkam na blondyna. Nie zauważyłtego, bo gapił się na swoją szklankę.
Wychodzę zbaru. Na dworze zaczyna robić się ciemno. Idę w stronę parkingu, znajduje siękilkanaście metrów stąd.
- Schowajsię, ćwoku. – usłyszałam jakiś szept. Odwracam się. Moja wyobraźnia zaczynaświrować, za mną nikogo nie ma.
Idę dalej.
Ktoś mniezłapał od tyłu. Zaczynam krzyczeć, jednak już chwilę potem mam zatkane usta.
Znowu, pomyślałam,a z moich oczu wypadła samotna łza.
Zawsze sięzastanawiałam, co by było gdyby tamten facet mnie zgwałcił. To było jakieścztery, pięć lat temu. Wracałam do domu po zakończeniu roku. Pamiętam, byłamszczęśliwa, zdałam najlepiej na roku. Po ceremonii byłam jeszcze ze znajomymi wparku na lodach, żeby uczcić koniec szkoły i początek wakacji. Później wszyscysię rozeszliśmy, poszłam w swoją stronę. Byłam przecznicę od domu, wtedy tamtenfacet mnie złapał i zaciągnął w jakąś ciemną uliczkę. Krzyczałam, biłam się,wyrywałam. On był silniejszy, nie miałam z nim szans. Ja, chuda czternastolatkai on – wielki, napakowany trzydziestolatek. Śmierdziało od niego alkoholem, byłpijany. Wkładał mi ręce pod bluzkę, spódnicę. A ja nie mogłam nic zrobić, byłambezradna. I pojawił się Dylan, wtedy nie znaliśmy się jeszcze. Do tej pory niewiem, co się z tamtym facetem stało. Chłopak odprowadził mnie do domu. I potemzaczęliśmy się coraz częściej spotykać. Był dla mnie oparciem. Nikomu niepowiedziałam o tym, co się stało, tylko on i moi rodzice wiedzieli.
A teraz?Teraz nie ma ze mną Dylana, który by mnie ochronił. A napastników jest dwoje. Ito takich, którzy doskonale wiedzą, co robią, nie są najebani. Nawet nie wiemgdzie jestem, nie mam jak krzyczeć. Jeszcze raz to samo… Nie znoszę bezradności…
Mamzamknięte oczy. Chciałabym nic nie czuć.
Słyszęjakieś podniesione głosy. Mężczyzna puszcza mnie. Upadam. Chowam głowę wnogach. Zaczynam płakać. Pierwszy raz od pięciu lat. Ktoś mnie przytula iszepcze:
-Spokojnie, wszystko będzie dobrze.
Podnoszęgłowę i otwieram oczy, obok mnie siedzi ten blondyn z baru. Uśmiecha sięuspakajająco. Też posyłam mu uśmiech, taki smutny, ale na nic innego na raziemnie nie stać.
- Chodźmystąd. – mówię cicho. Obydwoje wstajemy i bez słowa idziemy w stronę parkingu.
Szczęściew nieszczęściu. Nie wiem, co ten chłopak tu robił, ale dziękuję Bogu, że tutajsię znalazł.
- Jestem Steven. - powiedział blondyn podając rękę. Uścisnęłam ją.
- Olivia.
Staliśmy przy moim samochodzie i patrzyliśmy sobie w oczy. Nie wiem jak długo. Może kilka sekund, minut, a nawet godzin... Dobra, nie przesadzajmy, godzin raczej nie. Nie wytrzymałam.
- Co się tak patrzysz? - uśmiechnęłam się.
- O, patrz! Uśmiechasz się! - krzyknął uradowany.
- I co w związku z tym?
- Wcześniej smutna byłaś. - stwierdził.
- Też byś był gdyby ktoś chciał cię zgwałcić... - załamał mi się głos, znowu się rozpłakałam. Głupie łzy.
Blondyn przytulił mnie.
- Przepraszam... - szepnął. Przecież to ja powinnam go przepraszać i mu dziękować. - Ale gdyby jakiś gościu chciałby mnie zgwałcić to byłoby to trochę dziwne, nie sądzisz?
Parsknęłam śmiechem.
- Nie mówmy o tym.
- Jak sobie pani życzy. - powiedział, znowu z uśmiechem. - Co tu robisz?
- Jadę do ciotki. Do Phoenix.
- Nudzi ci się, żę stąd, aż do Phoenix jedziesz sama?
- Z Connecticut. - mruknęłam.
- No to jeszcze lepiej...
- A ty? - spytałam się. - Gdzie jedziesz?
- Skąd wiesz, że gdzieś jadę? - wskazałam mu jego torbę. - Aha... Jadę do Los Angeles.
- Do L.A.? Po co?
- Później ci opowiem. - powiedział.
Zaraz, zaraz...
- Później? - spytałam się, chociaż już wiedziałam o co mu chodzi.
- Jedziemy przecież razem, nie wiedziałaś? - uśmiechnął się.
Nie wiem, dlaczego to powiedziałam. Ale czułam, że dobrze robię. Poza tym miałam u niego dług wdzięczności.
- Zgoda. Ale ty prowadzisz.
Uśmiechnęłam się, a Steven odwzajemnił uśmiech. Wsiedliśmy do samochodu i ruszyliśmy w stronę Kansas.
Za wszelkie błędy przeprszam. Nie mam siły, ani ochoty sprawdzać i poprawiać. Strasznie męczyłam się pisząc ten rozdział i mam nadzieję, że to się już nigdy nie powtórzy.
Błędów nie wyłapałam, więc tym się nie przyjmuj ;) Haha, Boże, dostałam ataku nagłej podniety kiedy tylko przeczytałam dwa magiczne słowa: "Jestem Steven" *_____* Oj, będzie ciekawie... Czekam na więcej! :D
OdpowiedzUsuńNo to trzymam Cię za słowo, że będziesz czekać C:
UsuńEj, a jakby Steven powiedział coś takiego: "Jestem Adler. Steven Adler." i tak się uśmiechnął. Boże, mój mózg wariuje... xD
Boże, to bym chyba zawału dostała C: Tylko sobie to wyobraź... *____* Te oczęta...
UsuńNom *.* Steven taki kochany. I tak się uśmiecha, że... och... <3
UsuńHah, zamieniam się w masło < 3
UsuńKocham Stevencia, kocham tego idiotę <33 Naprawdę go kocham, kocham go jest przesłodki, ta... pieprze od rzeczy.
OdpowiedzUsuńWcale, że nie pieprzysz. Steven jest taki kochany, zajebisty, tak słodko się uśmiecha... Też go kocham <3
UsuńAAAW! Wreszcie coś o Stevenie czytam :D! No i jest czadowo, mam nadzieję, że Olivia da sobie radę w wielkim świecie, ale żeby się o tym przekonać to czytam dalej :D
OdpowiedzUsuńDlaczego ja mam wrażenie że poprzednie rozdziały czytałam po raz pierwszy, a ten czytam już drugi raz?! Yyy xD
OdpowiedzUsuńSteven *_________* RZYGAM KOTAMI :D Dopiero teraz komentuję bo jestem na telefonie i dziwnie się dodaje komentarze. Whatever...
OdpowiedzUsuńBardzo fajny sposób pisania, fajne dziewczyny i bohaterski Adler. XD Czyli wszystko jest tak, jak być powinno. Lecę czytać dalej! :3