piątek, 29 czerwca 2012

2. Potato.

U.S.A.,Pensylwania

- Boże, dlaczego muszę być takagłupia… - szepnęła blondwłosa dziewczyna. Po chwili zaczęła cicho szlochać. Schowała twarz w dłoniach. Nieznosiła siebie za to, co zrobiła. Zerwała z chłopakiem, który ją kochał,obraziła szanowanego wykładowcę, rzuciła studia na jednym z najlepszychuniwersytetów w kraju, a na sam koniec spakowała swoje rzeczy w torbę, ukradłaojcu pieniądze, dużo pieniędzy, wzięła samochód i pojechała w podróż na drugikoniec kraju do ciotki, która mieszka w Phoenix. Gdy była jeszcze wNew Heven obliczyła, że żeby dojechać musi poświęcić około pięciu dni, wnajgorszym wypadku tydzień. Pożegnała się z "dziadkiem" i ruszyła.
Przejechała już całe Connecticut,kawałek stanu Nowy Jork i prawie całą Pensylwanię. Teraz siedzi w jakimśpodrzędnym barze przy autostradzie kilometr od granicy z Ohio.
Jest zmęczona. Nigdy nie przepadałaza podróżami samochodem, szczególnie, gdy siedziała za kółkiem – strasznie jąwykańczały. Ale mimo wypitych trzech kaw dziewczyna czuła, że musi się zdrzemnąć.
Olivia wstaje zrezygnowana i zostawiana stoliku kilka dolarów. Czekała, aż deszcz ustanie, jednak już nie ma siły już dłużej. Musi się przespać i nie ma wyboru, musi zrobić to w samochodzie.Najbliższy motel jest pięć kilometrów za granicą, a ona nie ujedzie nawetjednego.
Bierze torbę i zakłada ją sobie naramię. Płaci za zamówione danie i czekając na resztę rozgląda się popomieszczeniu - nikogo oprócz niej i dwóch kobiet, prawdopodobnie turystek niema.
Notak, kto o zdrowych zmysłach by podróżował w taką pogodę. Jakiś idiota…                                          
Na dworze zagrzmiało. 
Liv wychodzi z baru.Na dworze leje jeszcze bardziej.
Na niebie pojawia się błyskawica.
- Fuck… - mruknęła dziewczyna iotarła zaschnięte łzy.
Ubiera kaptur od kurtki na głowę iidzie w stronę samochodu. Wchodzi do niego. Ustawia radio i przykrywa się grubymkocem.
Słucha muzyki, jednak zmęczeniewygrywa z nią. Już po kilku minutach oddech Olivii się wyrównuje, a dziewczynazasypia niespokojnym snem.


U.S.A., Kalifornia, Los Angeles

Podsumujmy ostatnią godzinę mojegożycia – zjadłam jakieś gówno, za które muszę zapłacić pięć dolców, poznałamwiecznie uśmiechającą się dziewczynę, która nie zna podstawowego słownikaprzeciętnego nastolatka i... dostałam ziemniakiem w łeb.
Tak, dobrze przeczytaliście.
Gdy tylko Amanda otworzyła drzwi dokuchni wzięłam od niej talerz  zmoim… yyy… jedzeniem i weszłam do pomieszczenia z zamiarem wygarnięciakucharzom, co myślę o ich pysznych daniach. Jednak to, co zobaczyłam było… Ech…Dostałam jakiegoś szoku i przez chwilę zapomniałam, co mam zrobić. Ta kuchniawyglądała jak jakieś zoo, a kuchnia powinna chyba wyglądać jak kuchnia, nie?Oczywiście, jak się mozna domyślić byli w niej kucharze, którzy nie wyglądalijak prawdziwi kucharze tylko jak jakieś niedorozwinięte bezmózgie małpy. I wtedyodezwało się moje drugie ja.
Spokojnie. Nie oceniaj książki pookładce
Łatwo ci mówić. To nie ty widzisz,jak jakieś pacany rzucają się jedzeniem, prychnęłam w duchu. Nie znoszę tegogłosu w mojej głowie. Zachowuje się jakby był jakąś moją matką.
Jestem tobą, a ty mną. Zapomniałaś?Nie twoją matką.
- Oh, spadaj. – mruknęłam do siebie.
- Mówiłaś coś? – spytała sięblondynka odwracając głowę w moją stronę, jednak jej wzrok ciągle wędrował wkierunku... chłopaków? Mężczyznami bym ich nie nazwała...
- Nic, nic. – powiedziałam, a pochwili dodałam trochę głośniej. Musiałam zwrócić na siebie uwagę, a małpy nadalbawiły się nie zważając nas. – Ej! Mam pytanie!
Wtedy dostałam ziemniakiem w głowę odtego rudego. On i jego ciemnowłosy przyjaciel  popatrzyli się na nas i zaczęli się śmiać. Nie wiemz czego, ale przypuszczam, że ze mnie. Chuje.
- Patrz! Zauważyli nas! - krzyknęłauśmiechnięta blondynka. - O to ci chodziło, no nie?
Dobra, cieszę się, ale tego ziemniakamogliby sobie darować!
- Baczność! – krzyknęłam najgłośniejjak potrafiłam, ich śmiech działał mi na nerwy. Wszyscy się wyprostowali, nawetAmanda, ale teraz się nią nie przejmowałam. Podeszłam do tego rudego.
- Ty jesteś szefem? – spytałam się,tym razem już ciszej, niż wcześniej. Kiwnął głową. – Więc, wyjaśnij mi, co todo cholery jest?! – nie mogłam się powstrzymać by nie krzyknąć, gdybym tylkomogła wzrokiem zabijać...
Wiesz, że to niemożliwe.
Czy ja nie kazałam ci się zamnknąć,hę?
- Yyy… Jedzenie… Ale nie ja jezrobiłem… - przełknął ślinę i wskazał głową na kumpla.
- Ej, kurwa, Rose, dobrze wiesz, żeto ty je zrobiłeś, więc z łaski swojej nie wkopuj mnie w swój jebany problem.To już chyba dwudziesta osoba, która przychodzi tutaj i narzeka– powiedziałzirytowany chłopak, a później zwrócił się do mnie – Sorry, słonko, kolega siętobą zajmie. Ja spadam do innej roboty. Takiej, w której mi płacą. - spojrzałwymownie na swojego kolegę.
Czarny się ulotnił. Gdy wychodziłuśmiechnął się do Amandy. Czekajcie, zaraz. Ona odwzajemniła uśmiech. Jej policzkinabrały czerwonego koloru. Nie wierzę. Ona się zabujała w tej… tej… tej małpiew glanach i koszulce AC/DC. Ok, glany i AC/DC mogą być, ale on… Jezu Święty,muszę z nią porozmawiać zanim do czegoś dojdzie. Nie wiem dlaczego, ale byłobymi jej żal – taka malutka, bezbronna, słodka. Nie dziwię się, że tamten koleśupatrzył ją sobie na cel. No, bo nie oszukujmy się – jest łatwa.
Okej, Alice, później pobawisz się wbohaterkę teraz masz coś do załatwienia.
You don't say?!
 - Dobra, nie obchodzi mnie to,kto to przygotował, słyszysz? – skierowałam słowa do chłopaka, a on popatrzyłsię na mnie – Ale nie mam zamiaru za to płacić żadnej kasy.
Chłopak jakby na słowo „kasa” sięobudził.
- Sorry, laska, ale skoro to gównozamówiłaś to teraz kurwa płać, tak? – zirytował się.
Boże, uratuj mnie od tych debili.
Bóg ci tu nie pomoże.
- Sorry, laska, może jednak niezapłacę. – powiedziałam naśladując ton rudej małpy. I w sumie nieźle mi wyszło,Amanda zaczęła chichotać. Rzuciłam talerz na ziemię, a on potłukł się podwpływem uderzenia w płytki. – Radzę ci posprzątać. – dodałam z kpiącym uśmiechem.
Wiem, jestem chamska.
Wyszłam z kuchni.
Moje drugie ja znowu się odezwało.
No, jak tak będziesz szukaćprzyjaciół to chyba nigdy ich nie znajdziesz.
Daj spokój, debil jakich wielu.
Skierowałam się po torbę do stolika,przy którym wcześniej siedziałam. Amanda poszła za mną.
Może debil, ale fajny.
Jak na małpę to tak, masz rację.
Ale…
Zamknij ryj!
Przecież to ty do siebie mówisz.
Mówiłam coś – shut up!
Założyłam torbę na ramię. Jużchciałam wychodzić, gdy…
- Idziesz już? – spytała się cichoblondynka. Odwróciłam się i spojrzałam na nią. Była… Taka jakby smutna. Boże,ona na serio mnie polubiła. Da się mnie lubić w ogóle?
Nie.
- Wiesz, muszę. Ciotka z wujkiem będąsię martwić… – musiałam się jakoś wywinąć. Amanda była miła, ale jeszcze miałamcoś do zrobienia. – Przepraszam.
Na twarzy dziewczyny zagościł jeszczewiększy smutek.
- Ah… No… Tak… Na pewno masz lepszerzeczy do roboty, niż… - urwała w połowie zdania, a po chwili dodała – Jasne…Nieważne… Idź. Nie zatrzymuję cię. – powiedziała cicho, jednak po chwili sięuśmiechnęła. Tylko, że to był smutny uśmiech. Nie wiem, jak to możliwe, alezrobiło mi się jej żal.
Lubisz ją.
Spierdalaj!
- Wiesz, jeśli mi dasz swój adres tokiedyś wpadnę do ciebie. – powiedziałam. Jestem za dobra. Nie chcę, żebybyła smutna.
- O! Jej! Serio? – Uśmiechnęła sięszeroko, a jej oczy wyrażały ekscytację. – Jasne, że ci dam.
Wyrwała z notesiku karteczkę,napisała coś na niej i podała mi ją. Spojrzałam na nią.
Los Angeles Street 4 m. 283,dzielnica Skid Row
Czerwony Prawie czerwony budynek na lewo odksięgarni
Możesz wejść przez sklep mojego ojca
A.
- Dobra, dzięki. – popatrzyłam się nablondynkę z uśmiechem i schowałam do kieszeni spodni kartkę. Wait one minute…Ja się uśmiecham? Boże, ta dziewczyna dziwnie na mnie działa…
Lubisz ją.
Powtarzasz się, lamusie.
Skierowałam się w stronę wyjścia.Przechodząc przez drzwi usłyszałam jeszcze wesoły głos Amandy:
- Do zobaczenia!
Popatrzyłam się na dziewczynę przezszybę. Nadal się uśmiechała. Pomachałam jej i poszłam w stronę mojego obecnego domu.

Spędziłam w tym mieście zaledwiecztery miesiące, ale już wiem, że tu, gdzie mieszkam obecnie nigdy mi się niespodoba. Dzielnica Bel Air. Nazwa nawet spoko, ale… Nie wiem, jakoś mi tutaj zabogato. Same jakieś grube ryby i szefowie mafii i ich żony tu mieszkają lub naodwrót - baby duże szychy w wielkich korporacjach i ich naiwni mężowie. No,przynajmniej wszyscy na takich wyglądają. I nie przesadzam. Mam wrażenie, żejedynymi normalnymi ludźmi tutaj jesteśmy tylko ja, Lucy i Aaron… Może jednaktylko Lucy i Aaron. Ja normalna na pewno nie jestem. W końcu inaczej chybanie chcieliby mnie w psychiatryku. Cóż, cieszę się, że tam nie zostałam. Tetrzy dni w zupełności mi wystarczają. Gdy wyszłam obiecałam sobie, że już nigdynie trafię do żadnego szpitala, ani miejskiego, ani psychiatrycznego, aniżadnego innego. Najgorsi tam są ci lekarze, ciągle pierdolą tylko, że będzielepiej, a dobrze wiedzą, że nie będzie. „Gdy tylko zaczniemy leczenie poczujesię pani lepiej, panno Scott.” A skąd człowieku możesz wiedzieć, że źle sięczuję? Co mi jest? Nawet się nie spytałeś… A to, że chciałam się zabić wcaleniczego nie dowodzi…
- Alice! Chodź tutaj na chwilkę! –przerwał moje myśli głos mojej ciotki. Może to i nawet dobrze.
Wyszłam z pokoju, zeszłam po schodachi podeszłam do Lucy. Obierała ziemniaki. Od razu w głowie pojawił mi się obrazrudego małpiszona. Ja to czymkolwiek humor potrafię sobie zepsuć…
Lubisz go...
Sprawdź, czy cię w kiblu nie ma.
Proszę cię, ja jestem tylko w twojej głowie.
To wypierdalaj z niej!
- Tak? – spytałam się kobiety, niezauważyła mnie, gdy wchodziłam.
- O, słońce, już jesteś! –uśmiechnęła się do mnie – Na stole leży koperta do ciebie z uniwersytetu. Idź iotwórz, sama jestem ciekawa.
Po spotkaniu z wiecznie uśmiechającąsię blondynką, rudą małpą oraz czarnym fanem AC/DC poszłam złożyć papiery naUniwersytet Kalifornijski. Wcześniej obiecałam, i sobie, i Lucy, i Aaronowi, żezacznę znowu się uczyć, więc to zrobiłam. Jednak nie liczę, że mnie przyjmą wtym roku, nie liczę, że kiedykolwiek mnie przyjmą. Mnie? Wystarczy w papieryzobaczyć. Albo na policję - byłam notowana.
Biorę kopertę do ręki.
Otwieraj!,krzyczy głos drugiej mnie.
Łatwo ci mówić, to nie ty starasz sięo miejsce na studiach.
Ja to ty, ty to ja. Zapamiętaj towreszcie!
Muszę przestać ze sobą gadać.
I tak wiesz, że tego nie zrobisz.
Zignorowałam to.
Otwieram kopertę, wyciągam list irozkładam go. Zaczynam czytać.
Otwieram oczy ze zdziwienia.
- Lucy, Lucy! Przyjęli mnie, zaczynamod stycznia! – biegnę krzycząc jak dziecko, które dostało lizaka.
Przytulam kobietę, a ona mnie.
Czuję jak z oczu lecą mi łzy szczęścia.
- Mówiłam, że ci się uda. – szepnęłai pocałowała mnie w czoło.
Gratulacje.
Dzięki... Ale i tak muszę przestać ztobą gadać.


W mojej opinii ten jest gorszy. I krótszy.
Następny w całości o Olivii.

czwartek, 28 czerwca 2012

1. Imagine.

U.S.A., Kalifornia, Los Angeles

Wyobraź sobie, że prowadzisz, spokojne życie w jednym z największych miast w kraju, jednak dobrze ci się tam mieszka. Masz rodzinę, której wolałbyś nie znać. Jednak masz również przyjaciół, którzy ci pomagają w trudnych chwilach, którzy są dla ciebie rodziną, której nie dają ci ani rodzice, ani brat. Są to przyjaciele na zawsze- wiesz, że cię nigdy nie opuszczą.
Teraz wyobraź sobie, że wszystko się zmienia. Dosłownie wszystko. Lądujesz, gdzieś w środku wielkiego miasta, gdzie życie pędzi do przodu nie zważając na nic. Wprowadzasz się do ciotki, bo nikt inny na świecie cię zwyczajnie nie chce, a i z nią nie możesz kontaktu złapać, bo nie macie wspólnych tematów. Ciągle się z nią kłócisz, myślisz, że ona cię nie rozumie, chociaż tak naprawdę próbuje to zrobić. Tylko jej nie wychodzi, a ty masz w dupie jej starania. Nagle nie masz też żadnych przyjaciół, bo tym starym nie chce się nawet listu wysłać lub kartki z wakacji, nie mówiąc już o rozmowie przez telefon, czy weekendowej wizycie. Zapomnieli o tobie. A mówili, że będziecie razem na zawsze, niezależnie, co by się miało stać.
I stoisz teraz na stacji kolejowej w Los Angeles, jak ja, i zastanawiasz się dlaczego żyjesz, dlaczego nie mogłeś zginąć razem z nimi, z resztą rodziny.
Nie dostajesz odpowiedzi, chyba, że odpowiedzią na to pytanie może być bełkot pijaka proszącego o kasę na chleb. Taa, jasne, na szklany chleb o smaku wódki.
Nie może być, dobrze o tym wiemy, i ty, i ja.
Wiem, tylko tyle – życie jest kurewsko niesprawiedliwe. Mój brat, mądrzejszy, bardziej odpowiedzialny, posiadający wielkie ambicje, ten lepszy, to ukochane dziecko, to dziecko, które się udało w porównaniu do drugiego… nie żyje. Dlaczego nie ja? Tam, w Niebie, bo pewnie tam wszyscy trafili, rodzice byliby szczęśliwsi widząc, że mimo to, że oni skończyli swój żywot, ich syn robi karierę, kiedyś będzie wielki, będzie znany, będzie godnie nosił ich nazwisko. A tu niespodzianka, w szpitalu odratowali córkę, nie syna. Tą gorszą. Tą, która nie powinna się urodzić. Bo taka była prawda – rodzice nigdy mnie nie chcieli. Byłam inna. I tylko to im przeszkadzało. To, że słucham innej muzyki, że inaczej się ubieram, że mam inne pasje, niż oni wszyscy. To, że żyłam. Jestem pewna, że gdy dowiedzieli się, że będą mieć bliźniaki to byli szczęśliwi, ale tylko przez te dziewięć miesięcy - marzyli o wspaniałej i idealnej dwójce, która wyrośnie na wielkich ludzi. Jednak Bóg na złość im zrobił i zamiast idealnej córki dostali upartą niewdzięcznicę. Tak mi zawsze mówili. „Powinnaś być wdzięczna, że płacimy ci za tak dobrą szkołę, że masz się gdzie rozwijać.” A ja… A ja nie byłam. Zaczęłam się buntować. Jako trzynastolatka poszłam pierwszy raz na wagary. A potem zaczęłam stopniowo olewać szkołę. Mówiłam im, że tam nie wrócę, że chcę iść do szkoły muzycznej. A oni twierdzili, że ona jest dla nieudaczników, którzy nie umieją się uczyć normalnych rzeczy – fizyki, chemii, matematyki i takie rzeczy, których uczą w tej beznadziejnej szkole nikomu się jeszcze w życiu nie przydały.
Nigdy mi tego nie powiedzieli, ale wiedziałam, że woleliby mieć o jedną gębę mniej do wykarmienia. Teraz, ich nie ma, ja jestem.
Wstaję z ławki. Idę w kierunku ulicy.
Będę w końcu szczęśliwa. Zdam na dobre studia. Znajdę przyjaciół. Znajdę pracę. Pogodzę się z ciotką. Przeproszę ją, że uciekłam. Przecież zawsze wiedziałam, że ucieczka nie jest rozwiązaniem, ale zrobiłam to. Więc dlaczego? Nie wiem, nie ma bladego pojęcia. Przecież ona stara się zastąpić mi rodziców. A raczej być prawdziwym rodzicem dla mnie, bo takiego nigdy nie miałam, ona dobrze o tym wie.
Odwracam się w stronę Stanu Pelikanów (przynajmniej w tą stronę, gdzie wydaje mi się, że on jest), w którym leżą na swoim rodzinnym cmentarzu moi kochani rodziciele wraz z idealnym bratem  i z uśmiechem na twarzy pokazuję środkowy palec. Chyba nie muszę tłumaczyć do kogo on był?
Ja, dziewczyna z Nowej Anglii zaczynam nowe życie w Mieście Aniołów.
I nic, ani nikt mi w tym nie przeszkodzi...
Ale najpierw pójdę coś zjeść. W końcu, jeśli będę głodna niczego się nie nauczę. A w knajpie mogę kogoś poznać. I byłby jeden punkt mojego planu z głowy.

Dobra, jestem w jakiejś… nawet nie wiem, jak to nazwać. W każdym bądź razie jedzenie było takie pyszne, że po pierwszym gryzie odepchnęłam talerz na drugi koniec stołu tak, że prawie spadł. Kurwa, czy w tym kraju tak trudno otworzyć dobrą knajpę z dobrym jedzeniem? Nie mam zamiaru ciągle do McDonalda chodzić, tam jest za drogo, a ja oszczędzam… Znaczy się, próbuję oszczędzać.
- Nie smakuje? – spytała się kelnerka zabierając mój talerz. Ma trochę dziecinną twarz, ale pewnie ma około siedemnaście, może osiemnaście lat. Ma jasne włosy związane w końskiogon. Jest mniej więcej tego samego wzrostu, co ja, może trochę niższa.
- You don’t say? – odpowiedziałam, może trochę nie miło, no, ale ja muszę za to świństwo zapłacić, poza tym jestem i wkurwiona i głodna – Jest tu coś… Wiesz, o co mi chodzi. Coś takiego, co można zjeść bez obawy o to, że to zwrócę?
- Raczej nie. Mamy od trzech dni dwóch nowych kucharzy… - dziewczyna chciała coś jeszcze powiedzieć, ale przerwałam jej.
- Dobra, nie kończ. Jest szef? Nie mam zamiaru płacić za to gówno. – powiedziałam. No, sorry, prawie nic nie zjadłam. Mogę im jedynie pół centa zostawić - ten gryz, który wzięłam i tak tyle nie jest wart.
- Nie ma. Wywaliłby ich pewnie, ale wróci dopiero za dwa tygodnie. Ten, który jest szefem kuchni to jego bratanek, pokłócił się z poprzednim kucharzem, zwolnił go, a sam zaczął z kumplem pracować. No, a reszta ekipy sama odeszła, bo nie mogła ich znieść. Zostałam tylko ja, kasy nie mam,więc jakoś ich znoszę. – uśmiechnęła się.
- Jezu… Dużo mówisz. Pytałam się tylko, czy szef jest, a ty mi całą historyjkę opowiadasz. – uśmiechnęłam się – Jestem Chelsea, ale mów mi Alice.
- Wow, ale ładne imię, jak to miasto w Massachusetts. Dlaczego akurat Alice? Chelsea jest fajniejsze…
- Bo to moje drugie imię.A pierwszego nie używam, bo właśnie dlatego, że to nazwa miasta, a jestem z Nowej Anglii i niektórym moim znajomym się to dziwnie kojarzyło, a ja nie chciałam mieć jakiegoś dziwnego przezwiska. Więc, mów mi Alice, vous comprenez*? – powiedziałam. Dziewczyna zrobiła słodkie oczy, jak jakiś kot... Kurwa, jestem za dobra. - Z resztą mów jak chcesz.
- Jej! Dzięki. Ja jestem Amanda…- uśmiechnęła się i podała mi rękę.
Uścisnęłam ją. W sensie rękę, nie dziewczynę.
- Wiem.
- Co? Skąd? – dziewczyna patrzyła się na mnie z zaciekawieniem. Strzeliłam mentalnego facepalma i oświeciłam blondynkę.
- Masz plakietkę z imieniem na stroju. A teraz milejdi, zaprowadź mnie do tychpseudo-zajebistych-frajerów tworzących zacnego kebaba o smaku frytek i wyglądzie zbliżonym do makaronu.
- Do kogo? – dziewczyna otworzyła oczy ze zdziwienia, jednak nadal się uśmiechała.
- Kucharzy. – strzeliłam kolejnego facepalma, tym razem już nie mentalnego.
- Ahaaa… Już rozumiem.Chodź. Fajna jesteś, Chelsea. I francuski umiesz. Wiesz, że ja też?
- Fascynujące… - mruknęłam i poszłam za dziewczyną. Jest spoko, w końcu mnie lubi, a przynajmniej tak twierdzi. Tylko jednego o niej jeszcze nie wiem…
- Ej, a lubisz lamy? – spytałam się zatrzymując blondynkę przy wejściu do kuchni.
Popatrzyła na mnie ze zdziwieniem. Parsknęłam śmiechem, wyglądała jak labrador mojego sąsiada, on ma tak przekrzywioną głowę w bok, gdy chce żarcie albo zabawkę.
- Oh, nevermind. – powiedziałam i weszłyśmy dokuchni.
Kurwa, powiem tylko tyle - znam dużo debili, ale takiego czegoś jeszcze nigdy nie widziałam.
I nadal jestem kurewsko głodna.


U.S.A., Connecticut, New Haven

Blondwłosa dziewczyna wypadła biegiem z głównego budynku Uniwersytetu Yale. Miała dość wszystkiego. Szkoły, nauki, rodziców, chłopaka, przyjaciół…Wszystkiego.
Zatrzymała się izaczęła głośno oddychać, zaczynało brakować jej powietrza – byle jaki bieg ją męczył,  a co dopiero zbieganie z trzeciego piętra po schodach.
- Ej, Liv! Nie wygłupiaj się. Wracaj na zajęcia. – wołał za nią Dylan.
Odwróciła się w stronę głosu. Podeszła do bruneta tak blisko, że dzielił ich niecały metr.
- Spierdalaj. – wycedziła przez zęby, a później dodała głośniej – Mam cię dość! Wypierdalaj z mojego życia!
Mało brakowała, a uderzyłaby go.
Była cała czerwona na twarzy. Czuła, że jej serce biło bardzo szybko. Za szybko.
- Weź przestań. – chłopak kontynuował – Za chwilę ci przejdzie. Ty nie jesteś taka, jak ci wszyscy, którzy tam jadą. Poza tym ty nie przeklinasz.
- A widzisz? Chuj o mnie wiesz! – krzyknęła blondynka. Na około nich zdążył się pojawić się mały tłumek gapiów, który z minuty na minutę się powiększał. – Nic o mnie nie wiesz.– dodała ciszej, jakby smutniej.
- Wiem dużo, znam cię, zapomniałaś? – i zaczął wymieniać – Jesteś Olivia Murray. Jesteś moją dziewczyną. Chodzisz na studia, na prawo, masz najlepsze stopnie. I nie słuchasz rocka i nie przeklinasz. Przypomniało ci się już coś?
Milczała. Jedynie jej twarz zrobiła się jeszcze bardziej czerwona, o ile to było jeszcze możliwe.
Kilka chwil wcześniej pokłócili się. Olivia nie chciała tego, ale się stało. Ostatnio nie mieli z Dylanem wspólnych tematów, oddalali się od siebie. Nie mogła tego powstrzymać. A może nie chciała - nawet ona tego nie wiedziała. Gdy spędzali razem czas miała go dość, nie mogła go słuchać, przebywać z nim. Poza tym nie była już tą samą Olivią, córeczką tatusia, grzeczną uczennicą mającą same dobre stopnie, której nigdy w życiu do głowy nie wpadłby pomysł przypyskowania nauczycielowi. Zmieniła się. Kiedyś stwierdziła, że jej życie jest nudne i musi coś z nim zrobić. Najpierw poszła do sklepu muzycznego, jakiś miły, starszy pan wybrał dla niej kilka płyt, powiedział, że jej się spodobają. Nie mylił się.Gdy dziewczyna wróciła do domu od razu włączyła gramofon wraz z jedną z zakupionych płyt. Spodobała jej się, więc włączyła kolejną. Spojrzałana okładki – płyty zostały nagrane przez zespoły Aerosmith i AC/DC. Postanowiła następnego dnia pójść jeszcze razdo tego samego sklepu po więcej płyt tych zespołów i może jeszcze jakiś innych. Tak zrobiła – kupiła, a później je słuchała, gdy rodziców w domu nie było. Zaprzyjaźniła się z właścicielem sklepu i zaczęła z nim spędzać coraz więcej czasu opowiadając mu, co się na uczelni dzieje i u niej w domu. Staruszek zastąpił jej dziadka, którego nigdy nie poznała. Zaczął uczyć ją grać na gitarze, nauka szła jej opornie, ale była szczęśliwa mogąc czymś ciekawym się zająć i przestać myśleć o problemach.
Zupełnie się zmieniła, a nikt nie potrafił jej zaakceptować. Nawet Dylan. Byli razem już cztery lata, a przyjaźnili się jeszcze dłużej. Mówił jej, że będzie ją kochał zawsze. A teraz trochę się zmieniła, a już zaczął na nią naskakiwać. Powiedziała mu, że chce jechać na koncert – Aerosmith mieli grać w Bristolu. Chciała zobaczyć, jak jest na takim koncercie. Ciekawość ją tam ciągnie. Poza tym spodobała jej się ich muzyka. A Dylan… Dylan nie zrozumiał jej, wyśmiał ją i jej pomysł. Olivia poczuła się dotknięta, w końcu dlaczego by nie mogła tego zrobić, wiele ludzi wjej wieku chodzi w końcu na koncerty różnych zespołów by się dobrze bawić. Ona też miała prawo do odrobiny radości. Wybiegła z wykładu. Teraz stoi na placu i patrzy się na chłopaka, a on na nią.
- Co? Nic nie powiesz? – powiedział, a po chwili dodał łagodniej - Wracajmy. Ludzie się gapią.
Myślał, że już przestała się na niego wkurzać. Wziął ją za rękę i lekko pociągnął w stronę uczelni. Wyrwała mu się.
- Nie mówiłam ci już czegoś? Odpierdol się! – krzyknęła dziewczyna zwracając na siebie uwagę jakiegoś nauczyciela wychodzącego z budynku.
- Panno Murray, co to za słownictwo? Jestem zmuszony powiadomić pani ojca...
- Wie pan co? –zaczęła i podeszła do siwiejącego mężczyzny – Mam. To. Głęboko. W. Dupie. –powiedziała wolno i wyraźnie – Niech pan sobie mówi mu, co pan chce. I tak mnie już nie zobaczy. - uśmiechnęła się kpiąco do niego.
Podeszła do Dylana ściągając z szyji łańcuszek w kształcie serca. Miał jej o nim przypominać. Dostała go z okazji przyjęcia na studia. Położyła go na dłoni chłopaka.
- Żegnaj, Dylanie. – powiedziała cicho i skierowała się w stronę parkingu. Mijając zdezorientowanegowykładowcę mruczącego coś w stylu: „Co za niewychowana młodzież… Za moichczasów takie zachowanie było niedopuszczalne… Panie, co się dzieje z tym światem…?” rzuciła:
- Do widzenia, Henry. Świat jest popierdolony. Ale nie martw się, kiedyś się skończy, a my zostaniemy tylko prochem i kośćmi.
Liv weszła do samochodu ciągle czując na sobie spojrzenia innych. Miała już plan, tylko musiała go jeszcze dopracować, a następnie… Cóż, a następnie zostało jej tylko wcielić go w życie.
*vous comprenez - rozumiesz

Nie wiem. Sami oceńcie.

Nothing.

Więc, założyłam bloga z opowiadaniem. Chyba z nudów, wakacje się zaczynają i mam dużo wolnego czasu. Za chwilę dodam pierwszy rozdział, stwierdziłam, że prolog sobie daruję - ten rozdział go zastąpi.
Akcja zaczyna się na jesieni 1983 roku. W opowiadaniu pojawią się członkowie zespołu Guns N' Roses, jednak szczególnie na początku nie będzie o nich dużo. Co będzie później zobaczymy, sama nie wiem do końca jak to wszystko się potoczy - mam w głowie ogólny zarys fabuły, no, ale muszę go jakoś ubarwić i dopracować.
Zapraszam do czytania i komentowania. Chcę wiedzieć, co o tym sądzicie, czy w ogóle warto to kontynuować.