sobota, 28 lipca 2012

8. World is full of fuckin' annoying people.

AXL.

- Kurwa, Izzy, chuju, gdzie jesteś...? - mruknąłem, kolejny raz patrząc na zegarek.
Nie, no, zajebiście, zaczynam gadać do siebie.
Dobra, może ja jakiś punktualny, kurwa, nie jestem, ale ośmiu godzin to się nigdy nie spoźniłem. No, może raz czy dwa razy... ewentualnie dziesięć. Nieważne.
Siedzę w tej jebanej kuchni jak jakiś debil, gotuję, a przynajmniej próbuję, przyjmuję zamówienia, bo tej lasce też nie chciało się dupy ruszyć do roboty, życie jak w Madrycie, po prostu. Dobrze, że chociaż tu tłumy nie przychodzą, bo wtedy już bym miał przejebane. Kilka razy chciałem zwyczajnie rzucić to w cholerę, ale mój kochany wuj gdyby się dowiedział, wyjebałby mnie ze Stradlinem z pracy.
Życie jest popierdolone. W ogóle po chuja my żyjemy? Po to, żeby od życia dostawać codziennie kopa w dupę? Nie, kurwa, może ja podziękuję za takie rozrywki.
O, ktoś wchodzi do restauracji. Taki dzwonek jest przymocowany do drzwi i gdy ktoś wchodzi to dzwoni. Tak jak teraz.
Schodzę z kuchennego blatu i idę w stronę drzwi. Mam nadzieję, że to Izzy, bo kurwa, ile można czekać?
Wychodzę z kuchni. Przyszedł jakiś facet, który nie jest Stradlinem. Kurwa, zjebie, zabiję cię!
Wyciągam z kieszeni ten pedalski* notes oraz długopis, który znalazłem w jakiejś szafce i idę w stronę tego gościa. Wysoki, w chuj wysoki blondyn. I normalnie ubrany jest.
- Co podać? - pytam się. Nawet nie próbuję ukrywać niechęci do tego co robię, no bo po co?
- Jesteś kelnerem? - ten z koleji nawet nie próbuje ukryć śmiechu. Ja mu dam śmiać się z Axl'a Rose'a, co to to nie.
- Masz z tym jakiś kurwa problem? - siadam na krześle i patrzę się na niego, a on na mnie.
- Nie. - mówi - Ale nie ukrywam, że wolałbym mieć tutaj jakąś laskę.
- Kto by nie wolał... -  odpowiadam.
Stradlin, chuju ty jebany, nawet nie wiesz ile lasek mogłem pieprzyć przez te osiem godzin!
- Duff.
- Co? - patrzę się na niego i jego wyciągnętą dłoń - Aha... Axl jestem.
- No, to, Axl... - zaczyna.
- Co?
- Fajny długopis.
- Masz coś do różowego? - pytam się Duffa.
O co mu chodzi? Przecież różowy jest zajebisty... Ja pierdole. Sam siebie oszukuję...
- Co tu w ogóle robisz? - pytam się by uniknąć kolejnych pytań odnośnie mojego wyposażenia pracy. - Skąd przyjechałeś? - dodaję widząc jego bagaż.
- Seattle. - odpowiada. - Przyjechałem tutaj po to po co każdy.
- Czyli po seks i sławę? - pytam się, ale odpowiedź jest jasna.
- Można tak powiedzieć. - odparł blondyn. - A mogę jakieś piwo tutaj dostać?
- A co ja na kelnerkę wyglądam? - pytam się oburzony. Kurwa, niech se sam przyniesie.
- Prawdę mówiąc to, tak, wyglądasz. - uśmiecha się. - No, idź już.
Wstaję i idę za bar. W końcu klient to klient, nie? Nalewając piwa, patrzę się na zegarek. Izzy, skurwielu jeden, gdzie ty jesteś?!
Nalewam jeszcze dla siebie. Bo dlaczego nie? Piwo za darmo jest najlepsze.
Stawiam napój przed blondynem, a on bez słowa go bierze i pije.
- Może jakieś "dziękuję"? - pytam się go. Dlaczego wszyscy mnie dzisiaj muszą wkurwiać? Ten chuj Izzy, ten niewdzięcznik Duff i jeszcze ta stara kurwa z tym pojebanym psem z trzeciego piętra. Co ja im takiego zrobiłem do chuja pana?!
- Jesteś wkurwiający jak baba.
- Tak uważasz? To ty chyba nie znasz na serio wkurwiających osób...
Świat jest pełen takich ludzi. Oczywiście można do nich zaliczyć spóźniającego się, jak kalifornikskie autobusy zjeba, z którym mieszkam.

***

W małym mieszkaniu na najwyższym (czyli czwartym) piętrze budynku mieszkalnego od kilku godzin trwała zabawa w najlepsze. Co chwila z pomieszczenia dochodziły różne dźwięki, zapewniając tym samym darmowy koncert dla reszty mieszkańców klatki, bloku, osiedla, a nawet dzielnicy. Jedną ze słuchaczy była Margaret Samantha Smith. Kobieta kupując swoje obecne mieszkanie nie przypuszczała, że pod koniec swojego wyczerpującego i pełnego niebezpieczeństw życia jako agentka Federalnego Biura Śledczego będzie musiała udawać się na spoczynek w towarzystwie gitar elektrycznych oraz zestawu perkusyjnego. Od pół roku, co wieczór, czasami dwa, rzadziej trzy, były organizowane głośne imprezy w mieszkaniu czarnowłosego chłopaka. Jednak nie było tak zawsze. Rok temu, gdy wprowadził się Jeffy, jak go pani Smith nazywała, było spokojnie. Od czasu do czasu Margaret zanosiła nastoleniemu sąsiadowi rożne ciasteczka, ciasta lub torty by nie umarł z głodu. Przypominał jej jej syna, który wiele lat temu wyjechał do Nowego Jorku w poszukiwaniu pracy i od roku się z nią nie kontaktował. Niestety, ku nieszczęściu staruszki, do Jeffreya wprowadził się jego kolega. Niemiły, arogancki, niekulturalny, niewychowany rudy chłopak, który tylko szukał okazji do kłótni z Margaret. Od sześciu miesięcy może dziesięć dni było takich podczas których nowy sąsiad nie rzucił jakiegoś komentarza w stronę kobiety. Ona starała się go ignorować, jednak teraz już przesadził, można było powiedzieć, że dzisiejsza impreza była jedną z najgłośniejszych.
Margaret ubrała na siebie swój niebieski szlafrok, wyszła z mieszkania i zamknęła drzwi. Weszła do windy i nacisnęła guzik z napisem "IV piętro". Po chwili jazdy staruszka usłyszała jakiś huk. Zgasły światła, a winda zatrzymała się. Teraz zostało jej tylko czekać na pomoc.

- Amanda, tak? - spytał się już lekko pijany Steven z butelką taniego wina w ręku.
Blondynka kiwnęła głową by potwierdzić.
- Nie umiesz mówić czy co? - spytał się jeszcze raz, drapiąc się po głowie.
- Umiem. - odpowiada tak, że chłopak ledwo ją usłyszał.
- Ej, kurwa, mów głośniej, bo jakbyś nie zauważyła to ktoś nadupca na perkusji i jest głośno.
- Chelsea.
- Co?
- No, Chelsea... Alice... - zaczęła by wyjaśnić o co jej chodziło - To ona gra teraz na perkusji.
- Ahaaaa... - odpowiada bardzo ambitnie Adler, a po chwili bierze łyk wina. - Chcesz? - pyta się z uśmiechem po chwili, podając butelkę dziewczynie.
- Nie piję.
- Jaja sobie robisz? Jak można nie pić? - pyta się chłopak z wielkim zdziwieniem na twarzy.
- No, normalnie...
- Co, kurwa?! - Steven wydawał się już bardzo przerażony wiadomością, iż ktoś może nie pić alkoholu. - Ty jakaś pojebana jesteś.
- Weź spierdalaj. - mówi do niego i idzie, tak by znajdować się jak najdalej od blondyna.
- Ej, no, czekaj. - najpierw słyszy głos osoby, która ją wkurwiła, a chwilę później huk. - Kurwa...
Amanda odwróciła się i zobaczyła Stevena leżącego na ziemi obok jakiejś osoby bliżej nieokreślonej płci, o którą się potknął oraz rozbitej butelki, z której wcześniej pił. Dziewczyna wzdycha i patrząc się z politowaniem i podchodzi do rozpaczającego nad wylanym winem chłopaka.
- No, wstawaj. - mówi podając mu rękę.
Chwilę później, niejaki Jeffrey Isbell, bardziej znany jako Izzy Stradlin zastał w jednym z pokojów swojego mieszkania Stevena przytulającego Amandę. No i wypadałoby dodać, że obydwoje leżeli na podłodze w kałuży wina.
- Co do... - próbował się spytać jednak blondyn mu przerwał.
- Tuuuulimy się! - krzyknął i przytulił jeszcze mocniej do siebie dziewczynę, która błagalnie patrzyła na Izziego.
- Hmm... Steven, wiesz, Amanda chyba już nie chce się przytulać...
- Co?! Oczywiście, że chce, co nie, słońce? - spytał się z uśmiechem na twarzy i dodał - A może ty chcesz się przytulać? - te słowa skierował do przerażonego obrotem sytuacji Stradlina.
- Wiesz, to chyba nie jest najle... - urwał widząc błagający wzrok dziewczyny i powiedział zrezygnowany - No, okej... Ale musisz wstać...
- Po co? - spytał się i pociągnął za rękę chłopaka tak, że upadł na przytulającą się dwójkę.
- Kurwa. - skomentowali zgodnie sytuację Amanda z Izzim, a po chwili zaczęli się śmiać razem z Adlerem, któremu nie przeszkadzało to, iż nie wiedział o co chodzi.
Taki niecodzienny widok zastali śpiewający jakąś piosenkę Olivia ze Slashem, szukający jakiegoś napoju z procentami.
- Liv? - pyta się chłopak obserwując trójkę tarzajacą się po ziemi.
- Czego? - odpowiada i patrzy się na swojego rozmówcę.
- Mam pomysł. Ale wiesz, nie jakiś chujowy, to jest zajebisty pomysł.
- Skąd wiesz, że zajebisty?
- Może dlatego, że jest mój? - mówi jakby to było oczywiste.
- Taa... - urywa rozmowę dziewczyna i bierze łyk jakiegoś napoju znalezionego na stole.
- Nie chcesz go poznać?
- Jakoś mi nie zależy.
- Dlaczego? - pyta się chłopak ze smutkiem w głosie. - Nie lubisz mnie? - dodaje i robi jeszcze bardziej smutną minę.
- Nie to, że nie lubię... Wkurwiają mnie osoby z wielkim ego, które myślą, że są najlepsze.
- Ale ja wcale nie myślę, że jestem najlepszy...
- Kłamcy też mnie wkurwiają.
- No, dobra, może masz rację. - mówi zrezygnowany Slash. - Jestem beznadziejny... - bierze butelkę wódki i siada na fotelu.
- Wcale nie jesteś. - podchodzi do niego Olivia, siada mu na kolanach i przytula go.
- Sama tak powiedziałaś.
- Racja. Ale ty jesteś wyjątkiem.
- To po chuja mi to mówiłaś? - patrzy się na nią.
- Tak po prostu. Żeby zobaczyć twoją reakcję.
- No to zajebiście. - mówi chłopak i upija sporą część napoju.
- Jesteś na mnie zły? - pyta się, patrząc się w oczy chłopakowi.
- Na ciebie nie da się gniewać... - odpowiada cicho po dłuższej chwili i całuje ją, najpierw delikatnie, później coraz bardziej namiętniej, a szczęśliwa jak nigdy wcześniej Olivia oddaje wszystkie pocałunki z zaangażowaniem. Teraz już wie, że Dylan był tylko chwilowym zauroczeniem, że był tylko zwykłym przyjacielem.
- Rzygam tęczą, kurwa. Jeszcze się zacznijcie pierdolić. - komentuje Izzy.
- O, a później będą mieć takie słodkie dzieci... - mówi Amanda - A ja ciocią zostanę...
- Jaką do chuja pana ciocią? - pyta się Adler.
- No, bo Saul i ja jesteśmy przyrodnim rodzeństwem. Mamy wspólnego ojca.
- Ło, kurwa. - Stradlin zarzucił ambitnym komentarzem.
- Ale muszę przyznać, że to ty urodę odziedziczyłaś. - dodał Adler z wiecznym uśmiechem na twarzy. - Ci młodsi w rodzeństwie są najlepsi. Bo starsi to same lamusy. - mówi i przybija piątkę z blondynką.

* Ja jako autorka pragnęłabym zaznaczyć, iż nic nie mam do osób homo czy bi. No, i tyle.

***
No to teraz kilka(dziesiąt) słów od Leraje.
Wiem, że scena z Liv i Slashem nie jest zbyt... romantyczna? No, na pewno nie jest taka jaka powinna być, ale w mojej opinii, ja nie umiem pisać takich właśnie scen, więc wyszło jak wyszło.
No i tak, nie pisałam tego chyba jeszcze, ale w tekście mogą się znaleźć fragmenty odbiegające od rzeczywistości. Wiadomo, nie sprawię, że Duff będzie gitarzystą prowadzącym, Izzy perkusistą, Steven basistą, Slash wokalistą, a Axla wydupcę z zespołu. Ale takie fakty typu siostra Slasha to będę pewnie wstawiać, tak, żeby ciekawiej było. Albo Steven nagle piosenkę napisze... Kto wie co mi do głowy wpadnie.
No i następna notka nie wiem kiedy będzie, ale obiecuję, że postaram się jak najszybciej ją wstawić.
A bohaterów zaktualizuję za około dwa, może trzy tygodnie, gdy na laptopie będę mieć dostęp neta.
No i dziękuję za ponad 2000 odsłon i 130 komentarzy. Wiem, że połowę sama nabiłam, ale chuj z tym, i tak Wam dziękuję <3

No i jeśli kogoś nie powiadomiłam to przepraszam, jeśli kogoś powiadomiłam, a nie miałam tego robić to też przepraszam i jeśli kogoś powiadomiłam więcej niż jeden raz to też przepraszam. Moja tępota się odzywa.

poniedziałek, 23 lipca 2012

I'm sorry.

Dobra, ok, przepraszam. Nawaliłam. Notka miała być tydzień temu, a mam ledwo 400 słów. Ale nie zdążyłam napisać jej przed wyjazdem i muszę przyznać, nie zależało mi specjalnie na tym. Nie chciało mi się. Mam jakąś chujową blokadę pisania. Może mi się uda coś napisać przez te dwa tygodnie, ale klimat w Kołobrzegu nie działa na mnie dobrze i głowa mi napierdala od dwóch dni, więc nic nie obiecuję. A pózniej jeszcze na obóz jadę, a tam na pewno nic nie napiszę.
Nie no, przepraszam wszystkich którzy czekali. Mogę tylko tyle obiecać, że postaram się napisać jak najwięcej i być może coś dodać.

niedziela, 15 lipca 2012

7. Olivia? Alice? Popcorn? Izzy? Amanda? Hudson?

Dzień przed wydarzeniami w rozdziale szóstym.

OLIVIA.

- Ej, Olivia? - usłyszałam jakiś głos, który bezczelnie próbował mnie obudzić.
- Spierdalaj... - mruknęłam i naciągnęłam sobie koc na głowę.
- Kurwa... - szepcze ten sam głos - Wstawaj, jesteśmy w Phoenix...
Nie, proszę, nie... Nie już... Nie tak szybko...
- Nie wstanę. - mówię zdecydowanie.
Ktoś mnie bierze na ręce i wyciąga z samochodu. Otwieram oczy i patrzę, a przynajmniej próbuję dojrzeć twarz ktosia. Tym ktosiem okazał się Saul.
- Co się tak gapisz? - pyta się.
- Zastanawiam się jak cię zabić. - odpowiadam mu i patrzę się w jego oczy.
- Dlaczego chcesz mnie zabić? Mnie? Ty wiesz kim ja jestem? - mówi Saul z udawanym oburzeniem akcentując przed ostatnie słowo.
- Facetem budzącym niewinne dziewczynki z ich snów o jednorożcach i tęczach.
Jezu, jakie on ma ładne oczy... Pojebało cię, Olivia?!
- Śniłaś o jednorożcach? - pyta się z ciekawością chłopak.
- Jakiś problem?
- Nie, nie, nie... - kręci głową potrząsając przy okazji swoimi włosami.
- Ogranąłbyś te włosy...
- CO?! Moje włosy są przecież ZAJEBISTE! - krzyczy chłopak zwracając na nas uwagę przechodniów.
Wyswobodzam się z jego uścisku i rozglądam się. Jesteśmy przy wjeździe do miasta, przy jakimś jeziorze... A może to jest staw?
Steven stoi w kolejce przy jakiejś budce z jedzeniem. Uśmiecham się do niego, a on do mnie. I dobrze, bo Adler musi się uśmiechać.
Idę w stronę małej plaży. Nikogo na niej nie ma. Siadam na piasku i patrzę przed siebie. Uwielbiam zachody słońca, szczególnie nad wodą.
I co ja ze sobą zrobię? Chłopcy pewnie jutro z rana wezmą jakiś autobus do Los Angeles albo stopem pojadą. A ja nadal nie mam pomysłu na siebie. Nie chcę ich zostawiać, ale... boję się. Boję się takiego życia jakie oni prowadzą. Ciągłe imprezy, seks, dragi, alkohol... To nie dla mnie. Tylko, że z drugiej stony, nie chcę mieć monotonnego życia, takiego jakie do tej pory prowadziłam. Nie chcę, nie mogę, nie umiałabym znowu... Nie po to rzuciłam poprzednie życie, żeby robić to samo, tylko w innym mieście. Przecież nawet coś takiego sensu nie ma.
Zamykam oczy i kładę się na piasku.
Boże, dlaczego jestem taką debilką?

Następny dzień (czyli ten sam, co w szóstce)

CHELSEA.

- No, no, no, kogo my tu mamy? - mówi policjant z chytrym uśmiechem na twarzy i czyta ze swoich kartek - Chelsea Alice Sky, wcześniej Scott, notowana między innymi za zakłócanie ciszy nocnej, posiadanie narkotyków, jazdę pojazdem bez prawa jazdy oraz pod wpływem alkoholu, obrażanie funkcjonariuszy. A to tylko ostatnie trzy lata. - patrzy się na mnie z wyższością, a po chwili kontynuuje - Amanda Rose Black, nieletnia, notowana za użycie i posiadanie heroiny. - tym razem popatrzył się na blondynkę, która miała już łzy w oczach. Chciałam ją przytulić, a Jeffreyowi wpierdolić, ale nie mogłam. Ja się wkurwiałam siedząc na twardym krześle, a Grubas kontynuował swój wywód - Jeffrey Isbell, znany również jako Izzy Stradlin, notowany oraz karany za handel narkotykami, bójki, bycie pod wpływem alkoholu, ale to tylko z ostatniego pół roku. - znowu się uśmiecha - I wasza trójka chce mi wmówić, że w tym woreczku nie ma LSD, ani żadnego świństwa?
- Kurwa, mówię chyba wyraźnie, nie?! To są jebane WITAMINY! - mówi, a raczej krzyczy Jeffrey wstając gwałtownie z krzesła.
- Spokojnie, synek, usiądź. - mówi Grubas - Mamy świadków, którzy twierdzą, że kupili od ciebie LSD. Poza tym miałeś przy sobie dużą ilość pieniędzy. Tym razem się nie wywiniesz.
- Tak? To mi, kurwa, chuju, pokaż jakiś papier mówiący, że to jest LSD, a nie witamina C! - Czarny się wścieka. I dobrze, ma za swoje. Najchętniej bym mu wpierdoliła, no, ale zacznijmy od początku.
Chwilę po tym, gdy skończyłam Jeffowi o sobie opowiadać, zadzwonił dzwonek oznajmiający koniec lekcji dla licealistów, między innymi dla Amandy. Czarny stwierdził, że zaczeka ze mną, bo i tak nie miał nic do roboty. Z perspektywy czasu widzę, że mógł pójść w cholerę, tak byłoby lepiej.
Siedzieliśmy sobie na tamtym chodniku i patrzyliśmy czy dziewczyna przypadkiem nie wychodzi ze szkoły. Po dziesięciu minutach ją zobaczyliśmy w asyście jakieś grupki, która miała z niej niezły polew. A Amanda wyglądała jakby miała się zaraz rozpłakałać. Więc ja jako dobra koleżanka i Jeffrey jako dobry znajomy z pracy ruszyliśmy w stronę nastolatków by w przyjemny sposób załagodzić konflikt. Przynajmniej taki był początkowy plan. No, ale plany mają to do siebie, że z reguły ulegają zmianie. No, ale po kolei.
Gdy blondynka nas zobaczyła zrobiła się jeszcze bardziej czerwona na twarzy, o ile było jeszcze można. Było jej wstyd, to jasne. W grupce jej prześladowców były jakieś dwie tapeciary i trójka chłopaków, którzy kupowali od Jeffa... powiedzmy, że narkotykowe witaminki. Boże, jaka nazwa... Nevermind.
Sama do końca nie wiem jak to było. Któryś z chłopaków powiedział o Amandzie, że jest dziwką czy kurwą, jeden pieron. A nasz ukochany Jeffrey się wkurzył i mu wpierdolił, zaczęli się bić. Dołączył do nich jeszcze ten drugi. Oczywiście, jak debilki, próbowałyśmy z Amandą ich wszystkich rozdzielić, co nam nie pomogło, gdy na miejsce przyjechała policja. Pewnie jakiś nauczyciel zadzwonił. A teraz będę mieć przejebane u Lucy i Aarona. I właśnie dlatego, mimo, że Jeffa lubię mam ochotę mu wpierdolić.
- Nie wyobrażaj sobie, gówniarzu, na wiele. Za chwilę te twoje witaminki pójdą do analizy, a wtedy cię za kratki wreszcie wsadzę. - mówi policjant z trumfalnym uśmiechem w stronę Isbella i wychodzi z pokoju.
Czarny i Amanda są cali czerwoni na twarzy. Tylko, chłopak z wściekłości, a że dziewczyna z płaczu. Przytulam ją. Boże, ja w wieku szesnastu lat też tyle ryczałam?
- Gratulacje, superbohaterze. - syczę w stronę Jeffa.
- Jakiś, kurwa, problem?
- Tak! A dziwisz się?! Będę mieć przejebane. - mówię już na serio wkurzona. - I ona z resztą też.
- Wypuszczą nas. Słuchaj, tam nie było narkotyków. A za bójkę was nie wsadzą, mnie prędzej. - mówi Czarny już spokojniejszym tonem.
- Ale... Po co w ogóle to zrobiłeś, hę? - pytam się, bo... Bo, no, kurwa, ciekawość mnie zżera.
Isbell wzrusza ramionami.
Ej, dawno nie gadałyśmy, nie uważasz?
Nie, nie uważam, wypad z baru!
Jesteśmy na komisariacie.
You don't say?!
To dlaczego "wypad z baru"?
Udajesz taką głupią czy na serio jesteś?
Co?
Co "co"?
Co "co <co>"?
Kuźwa, skończ już!
Z czym?
Ja pierdole... Nie gadam z tobą.
Dlaczego?
Bo tak.
Ok, kończę z tym. Nigdy więcej gadania do siebie. Nigdy.

OLIVIA.

- Liv? - ktoś mnie szarpie za ramię. Ten sam "ktoś" co wcześniej, czyli Saul.
- Czego, kurwa?
- Zasnęłaś. - stwierdza, a ja otwieram oczy.
- Co ty nie powiesz? - mówię z wyrzutem - Czego?
- Chcieliśmy się pożegnać...
- Co? Już jedziecie...?- głos mi się załamał. Przespałam całą noc, już nowy dzień, a ja nadal planu nie mam.
- Ej, spokojnie. - przytula mnie.
Podchodzi do nas Steven. Widząc nas rzuca na ziemię ciastka, które jadł.
- O! Tulimy się! - krzyczy blondyn i przytula się do nas mocno.
Zaśmiałam się, a Saul zrezygnowany dał się poprzytulać Adlerowi.
- No to co? Gotowi do drogi? - pyta się Steven z uśmiechem, wypuszczając nas z uścisku.
- Steven, ja nie jadę... - mówię.
- Jesteś pewna? - blondyn pyta się mnie z chytrym uśmiechem na twarzy. Chłopcy patrzą na siebie znacząco.
- O, nie, nawet nie myślcie... - nie dane było mi dokończyć, gdyż właśnie dwoje rockmanów wzięło mnie na ręce i zatkało usta.
Mam przejebane.

Pięć godzin później.

CHELSEA.

Jakiś inny, również gruby, policjant zaprowadził nas do jakiejś celi. Byliśmy w niej w trójkę. I dobrze. Kilka razy lądowałam z taki zbokami, że szkoda gadać.
Amanda przestała płakać, jednak nadal jest jakaś taka smutna. Nie umiem jej pomóc. Ale jej ojciec nie wyglądał na takiego, który mógłby robić jej jakieś wyrzuty. Ale ja sama pewnie będę mieć piekło w domu, przecież obiecałam, że już w nic się nie wplątam, że nie będą musieli mnie z komisariatu odbierać. Ale tym razem to nie była w ogóle moja wina. Nawet nie wiem za co tu siedzę, pewnie za tę cholerną bójkę. A Jeff jeszcze za dragi, których nie miał. Nie no, normalnie zajebiście. I jeszcze ten grubas mnie tak wkurwił tą swoją gadaniną. I tymi witaminowymi narkotykami. Jak można nie odróżniać LSD od jakiejś witaminki owocowej dla dzieci? Żyję wśród idiotów.
Odkąd gadaliśmy z Grubym minęło sześć godzin. Nie no, mógłby się trochę pośpieszyć z tą analizą tych "narkotyków".
- Idzie. - mówi Jeffrey.
Faktycznie szedł w stronę naszej celi Gruby.
- Analiza będzie za godzinę. - mówi z trumfalnym uśmiechem. - A na umilenie czasu dostaniecie nowych towarzyszy. - odchodzi w stronę jakiegoś policjanta.
- Zajebiście... - razem z Czarnym mówimy zrezygnowani, a po chwili uśmiechamy się do siebie.
Ale dlaczego musimy tak długo czekać na potwierdzenie tego, że witamina to witamina, a nie LSD? Ja tu umrę...
Wraca Grubas. Prowadzi ze sobą dwójkę chłopaków i jedną dziewczynę. Otwiera drzwi (o ile te kraty można drzwiami nazwać) i wpycha ich do środka. Jeden z chłopaków się uśmiecha, drugiego twarzy nie widzę, a dziewczyna wygląda na wkurwioną. Zaraz, ona przecież wygląda jak...
- O, kurwa! Olivia?! - krzyczę, wstając z ławki.
- Alice?
Jeff podnosi głowę.
- Steven?! - pyta się Czarny.
- Jaki Steven? O kurwa, Popcorn! - drę się kolejny raz.
- Izzy! Alice! - drze się Adler. Podchodzi i przytula nas.
- Amanda? - pyta się kolega Stevena i Olivii. Przecież ja znam ten głos...
- Hudson?! - krzyczę, a chłopak patrzy się na mnie. Chyba próbuje sobie mnie przypomnieć...
- Scott, to ty?! - pyta się po chwili.
- ZAMKNIJCIE SIĘ, GÓWNIARZE! - krzyczy, waląc pałką w celę Grubas.
Wszyscy wybuchamy śmiechem.

***

Trochę chyba taki pomieszany ten rozdział. Nie no, na pewno pomieszane w nim wszystko jest. Mam nadzieję, że to nie przeszkadza za bardzo.
Poza tym nie chce mi się go już sprawdzać, więc mogą w nim być jakieś małe błędy, za które przepraszam. Leń ze mnie.

I mam do Was, czytelników, sprawę - tamte rozdziały nie były wcale krótkie! Ja myślałam, że ledwo tam jest po 600 słów, a tu się okazuje, że w jednym jest około 1200, a drugim 1500 słów! Ja się kiedyś fochnę i Wam dopiero zacznę krótkie pisać!

PS: I tak Was tak naprawdę wszytskich kocham <3

Aha, jeszcze jedna sprawa. Bohaterów zaaktualizuję za jakiś tydzień, bo mam laptopa w naprawie, a nim zdjęcia etc.

środa, 11 lipca 2012

6. Sing with me.

OLIVIA.

- Ej, Liv, zatrzymaj się tutaj. - poprosił mnie Steven przerywając uderzanie swoimi pałkami gdzie popadnie. I dzięki Bogu. Te pałeczki zaczęły mnie na serio wkurzać. Ale znosiłam je, w końcu muzyk musi się rozwijać.
- Po co? - pytam się blondyna parkując auto przed jakimś sklepem.
- A co można robić w monopolowym? - Steven uśmiecha się do mnie i wysiada - Chcesz coś?
Kręcę przecząco głową. Nie chcę pić. Zmieniłam się, ale alkohol nigdy mnie nie kręcił. Wystarczy mi to, że Steven ciągle mnie fajkami częstuje, a ja nie odmawiam. Działają odstresowywująco. Pomagają mi. Z resztą Adler też mi pomaga i nie wiem co bez niego zrobię. Bo za niedługo przekroczymy granicę Arizony, a stamtąd już blisko do Phoenix. Blondyn jedzie dalej, na podbój świata, a ja zostaję. A najgorsze jest to, że nie mam pomysłu co będę robić. Żadnego. Na studia najchętniej bym poszła, ale nie wiem na jaki kierunek. Nie chcę znów się męczyć na prawie. Jest trudne i przede wszystkim bardzo nudne. A ja nudy nie lubię. Nie wiem jeszcze, może na medycynę się skuszę, kto wie. A pózniej psychatrą zostanę. Ale... Nie, to jednak nie dla mnie. Sama nad sobą się czasami użalam i oczekuję pomocy od innych, ale sama nie potrawiłabym właściwie pomóc komuś innemu. Najwyżej będę w jakimś supermarkecie pracować. Nie, to też nie dla mnie. Kuźwa, jeśli nic innego nie znajdę to będę musiała na to cholerne prawo wrócić. Do niczego innego się nie nadaję.
- Liv, mam pytanie... - pyta się Steven. W ręku trzyma siatki z zakupami. Szybki jest.
- But in the seasons of wither we'll stand and deliver...- patrzę na niego nucąc pod nosem.
- Tak, skarbie, wytrwamy. - wywrócił oczami.
Chyba mój śpiew nie przypadł mu do gustu. Albo piosenka.
- Liv, ogarnij się. Spotkałem jednego gościa, szuka podwózki do L.A., weźmiemy go? - uśmiecha się prosząco.
On jest taki słodki, gdy się uśmiecha. Za słodki.
- Ale ty prowadzisz. - wychodzę z samochodu, a Steven mnie przytula i całuje kilka razy po głowie.
- Oczywiście. - podaje mi siatki i biegnie z powrotem do monopolowego, pewnie po swojego nowego kumpla.
Wkładam zakupy blondyna na tylne siedzenie, a sama siadam z przodu na miejscu pasażera. Patrzę w stronę chłopaków. A raczej w stronę Adlera i CBT, czyli Człowieka-Bez-Twarzy. Ale mądra jestem i jakie zajebiste skróty wymyślam...
Zdecydowanie od przebywania ze Stevenem mózg mi się stępił. Staczam się...
Wracając, CBT to nikt inny jak mulat z gitarą, który ma same włosy, a twarzy nie ma. A Adler to Adler z wiecznym uśmiechem na twarzy. Proste i nieskomplikowane, czyż nie?
Steven i Człowiek Bez Twarzy idą w moją stronę, a ja nadal się w nich chamsko wgapiam. Mulat chyba się na mnie patrzy, ale kto to wie, przez te jego włosy to prawie jak ninja jest - może coś obserwować, a to coś nie będzie o tym wiedzieć. Sam spryt.
Ok, muszę zdecydowanie ograniczyć kontakty z Adlerem... Ale to od jutra.
Uśmiecham się, a CBT peszy się. Ha, czyli się na mnie patrzył. Olivia, ty geniuszu.
Koniec z Adlerem... I tak każdy wie, że nie skończę.
Odwracam wzrok i siadam prosto. Chuj z nimi. Muszę się sobą zająć. Zamykam oczy i wsłuchuję się w radio.
- Every time that I look in the mirror all these lines on my face getting clearer.- zaczynam śpiewać - The past is gone. It went by like dusk to dawn. Isn't that the way. Everybody's got their dues in life to pay.
Od jakiegoś czasu często śpiewam. To mi pomaga. Podnosi na duchu. I właśnie chyba przez to wiem czym dla Stevena są te dwa kawałki drewna, którymi bębni gdzie popadnie. Są czymś bez czego życie jest zwyczajnie nudne, czymś co sprawia, że życie choć na chwilę nabiera kolorów. Coś co sprawia choć na chwilę, że życie ma sens.
- Yeah, I know, nobody knows where it comes and where it goes. I know it's everybody's sin. You got to lose to know how to win.
Nie wiem dlaczego wcześniej nie śpiewałam. Żałuję, że zaczęłam tak późno. Gdy to robię choć na chwilę przestaję myśleć o problemach i o tym co będzie. Czuję się trochę jakbym się naćpała. Tylko, że moim narkotykiem nie jest heroina tylko dźwięki i słowa.
- Half my life's in books' written pages. Live and learn from fools and from sages. You know it's true.
Słyszę głosy Adlera i jego kumpla. Coś pierdolą o mnie. CBT uważa, że ładnie śpiewam, a Steven, że się najebałam kiedy go nie było. Ktoś otwiera drzwi od strony kierowcy.
- All the things come back to you... - śpiewam dalej. Mam ich na razie w dupie. Beze mnie powinni sobie poradzić.
- Liv? - mówi Steven patrząc się na mnie z przerażeniem. Chyba na serio o tych narkotykach mówił.
Otwieram oczy i patrząc się z uśmiechem na wystraszonego blondyna śpiewam dalej.
- Sing with me, sing for the years, sing for the laughter and sing for the tears. Sing with me, if it's just for today. Maybe tomorrow the good Lord will take you away...
Chłopak szybko wsiada do samochodu i zatyka mi dłonią usta i nos. Odpycham ją i uderzam go nie za mocno w blond czuprynę. Mulat się śmieje.
- Pojebało cię do reszty?! - wydzieram się na niego. Jednak on tylko uśmiecha się i wysiada oznajmiając swojemu koledze:
- Sytuacja opanowana. Wszystko w porządku. Można wsiadać.
Chłopak wchodzi do samochodu i usadawia się na tylnym siedzeniu. Steven włącza silnik i rusza w dalszą drogę.
- Więc, generale Olivio Murray to jest żołnierz Saul Hudson. Żołnierzu Saulu Hudson to jest gererał Olivia Murray. - przedstawia nas sobie Adler oficjalnym tonem. W samochodzie zapada cisza, nikt się nie odzywa, radio zostało wcześniej wyłączone przez blondyna. Chwilę pózniej, razem z CBT... znaczy się z Saulem zwijamy się ze śmiechu, a Steven się na nas dziwnie patrzy.
- Dlaczego się śmiejecie? - pyta się tym samym wywołując u nas kolejny napad śmiechu. - Naćpaliście się beze mnie?
Dobra, ok, koniec. Próbuję przestać, jednak marnie mi to idzie. Odwracam się w stronę Saula. Nasze spojrzenia się spotkają i znowu zaczynamy się śmiać.
- Ej, o co wam chodzi? - kolejny raz pyta się nas zaciekawiony Adler.
- O nic. - odpowiadamy mu razem wywołując kolejną salwę śmiechu.
- Jak nie powiecie to foch. Obrażam się.
- Steveeeeen... Nie fochaj się... - uwieszam się ramienia chłopaka uśmiechając się przepraszająco - Już nie będziemy, co nie?
- Oczywiście. - CBT próbował powiedzieć to poważnie, jednak nie do końca mu się to udało. Cóż, liczą się chęci, a blondynowi to wystarczyło.
- No, dobrze. Skoro tak ładnie prosicie to wam wybaczę. - Steven uśmiecha się znowu. - Saul, podasz mi piwo?
- Spierda... - chciał powiedzieć jednak blondyn mu przerwał.
- Bo się fochnę...
Zrezygnowany chłopak wyjmuje z siatki piwo i podaje je kierowcy.
- Steven... - zaczynam.
- Skarbie, to tylko jedno piwo. Nikomu jeszcze nie zaszkodziła taka ilość. A już w szczególności mi. - mówi i upija kilka łyków.
- Jak uważasz... - cicho mówię, a Steven uśmiecha się uspakajająco. Jednak ja jakoś spokojna nie jestem... Kurwa, muszę spisać testament.
- Ej, a dlaczego ja jestem tylko żołnierzem, a ona generałem? - pyta się Saul i po chwili ciszy, tym razem wszyscy, zaczynamy się śmiać.

Na szczęście jeszcze testament mi potrzebny nie jest. I mam nadzieję, że prędko nie będzie. Ale ze Stevenem wszystko jest możliwe, więc wypadałoby go napisać. Szkoda tylko, że mój prawnik został w Connecticut. Najwyżej rodzice dostaną moje zwłoki po wypadku samochodowym. Może wtedy swój błąd zrozumieją... Wątpię.
Godzinę temu przekroczyliśmy granicę Arizony. Boję się jeszcze bardziej. Zżyłam się ze Stevenem. Jest dla mnie jak taki starszy brat, mimo, że jest młodszy ode mnie o rok. Nie chcę go zostawiać, ale wiem, że muszę. On jedzie robić karierę, a ja zostanę na kasie w delikatesach lub monopolowym. Życie jest okropne.
Rozważałam to, żeby pojechać z nimi do L.A., no, bo co mi szkodzi. Ale co ja bym miała tam robić? Kasa na mieszkanie i czynsz wcześniej czy pózniej się skończy, a u ciotki przynajmniej będę mieć gdzie spać.
Tylko trzy godziny do Phoenix. Ratunku...
- Co tak myślisz? - wesoły głos Adlera wyrywa mnie z zamyślenia.
- Nic, nic... - mówię mu. Nie mam ochoty na rozmowę, nawet z nim.
- Ej, co się dzieje? - pyta się - Wiesz, że mi możesz wszystko powiedzieć...
- Tak, Steven, wiem. Ale nie chcę. - mówię mu. Chłopak przestaje się uśmiechać. Nie lubię go krzywdzić. Nie lubię, gdy się nie uśmiecha, szczególnie jeśli to się dzieje przeze mnie. Ale on też musi zrozumieć, że nie mam ochoty na zwierzanie się.
Wzrusza ramionami i skupia się na prowadzeniu pojazdu. Z tylnego siedzenia słychać chrapanie Saula.
Opieram się o szybę i zamykam oczy. Wsłuchuję się w muzykę. Właśnie leci "Wind Of Change" Scorpions. Kocham tę piosenkę.
"The future's in the air. I can feel it everywhere. I'm blowing with the wind of change..."
Ktoś przykrywa mnie kocem.
Zasypiam.

***
Tak, wiem, chujowy rozdział, chujowe zakończenie, poznanie Slash'a też chujowe. Bywa. Teraz na nic lepszego i dłuższego mnie nie stać.
Chciałam w tym rozdziale wspomnieć o wszystkich, ale zapomniałam o jednym fakcie, więc na Amandę, Chelsea, Izziego i Axla musicie czekać do weekendu. Wtedy postaram się dłuższą notkę napisać. Ta miała niby być, ale moje plany poszły się jebać. Trudno.
Mam nadzieję, że chociaż trochę się podoba.

sobota, 7 lipca 2012

5. Sounds are beautiful, but silence can also be.

CHELSEA.

Dochodzę do wniosku, że wszytsko się zmienia. Wszystko może się zmienić. Bo kiedyś myślałam, że zawsze już będę nieszczęśliwa w tej popapranej rodzince. Że będę uzależniona od rodziców, brata. A tu - bum! I ich nie ma. Jestem wolna. Układam sobie nowe życie. I muszę przyznać, nawet dobrze mi to idzie. Dostałam się na studia i znalazłam pracę. Może nie będę zarabiać kokosów, ale przynajmniej nie będę musiała brać pieniędzy od Lucy lub Aarona.
Został mi jeszcze jeden punkt do zrealizowania, a mianowicie muszę znajeźć jakichś przyjaciół lub chociaż znajomych. Zjebałam trochę sprawę. Miałam iść do Amandy. Ale najpierw czekałam na list z uniwersytetu. Tak mi minęły dwa dni. Kolejny cały dzień spędziłam z Lucy z okazji tego, że mnie przyjęli. Później niedziela to tak nie wypada, może ona do kościoła chodzi? Poza tym kulturalnie się obijałam słuchając muzyki i jedząc lody. Następny w kolejności był poniedziałek, a to był dzień, kiedy pracę zaczynałam to byłam cała zestresowana. Tak, dokładnie, ja Chelsea Alice Sky byłam zestresowana. Niemożliwe, a jednak. Musiałam ją dostać. No i udało się, więc cały wieczór mi minął na pracowaniu jako barmanka. Dzisiaj obudziłam się w południe i ubierając się znalazłam kartkę od Amandy z jej adresem. Pewnie czekała na mnie te kilka dni.
Zawiodłaś ją.
Kurwa, cieszę się! Przecież wiem!
Nie znoszę samej siebie. I tego głosu w mojej głowie.
Ja to...
Ja pierdole! Wiem, że ty to ja, a ja to ty!
Nienawidzisz samej siebie?
Co ty, kurwa mać, nie powiesz?!
Koniec, muszę przestać gadać ze sobą, tym głosem, tym czymś...
I tak wiemy, że tego nie zrobisz.
WYPIERDALAJ Z MOJEJ GŁOWY, SUKO JEBANA!
Cisza. Spokój. Wreszcie.
Jestem w autobusie, jadę w stronę Skid Row. Jedna z najbiednieszych dzielnic. Szkoda dziewczyny, taka miła, nawet dla takiej chamskiej i beznadziejnej osoby jak ja, a pewnie ledwo za czynsz płaci. Ale kto powiedział, że życie jest sprawiedliwe?
Wysiadam i idę w stronę Los Angeles Street. Mijam stare kamienice, jakieś dziwki, obskurne bary, pijaków. Pierwsza po południu, a już schlani. No, ale nie czepiam się, kiedyś sama lepsza nie byłam.
Dobra, jestem. Stoję przed czerwoną kamienicą. W sumie szarą, bo prawie cała farba odpadła. Nevermind.
Wchodzę do środka i szukam właściwego mieszkania. Piętro szóste Stoję przed drzwiami. Numer 283. Ktoś jest w środku, słyszę jakieś szmery. Dzwonię dzwonkiem, zepsuty jest, więc pukam kilka razy.
- Chwileczkę! - słyszę jakiś męski głos.
Czekam. Chwilę poźniej ktoś otwiera drzwi.
- Dzień dobry, ja do Amandy. - mówię do faceta, pewnie ojca blondynki.
- Ty jesteś Chelsea? - pyta się mnie, a ja potakuję. - Amanda jest w szkole jeszcze. Za pół godziny kończy lekcje.
No tak, przecież ona w liceum się uczy. Jednak bycie studentem ma swoje plusy.
Jeszcze nie jesteś studentką.
Kurwa, czy ja o coś nie prosiłam cię?
- Jeśli chcesz możesz pójść po nią. Dam ci adres szkoły. - dodał jeszcze mężczyzna.
W sumie nie głupi pomysł. I tak nie mam co robić.
Zapisałam na odwrocie kartki od Amandy adres, pożegnałam się i szybko wyszłam. Miły ten jej ojciec, nie to co mój. Na pewno jest jej z nim dobrze. Może kasy nie ma, ale pewnie szczęśliwa jest. Każdy na jej miejscu by był.
Pod budynek doszłam szybko, był blisko, jedynie pięć minut na nogach. Wyglądał jak typowe liceum publiczne. Farba schodzi ze ścian, które w przeszłości zostały obdarowane przez jakichś miłych dresów kulturalnymi obrazkami oraz tekstami. Akurat któryś rocznik skończył zajęcia i dużo nastolatków stoi na placu przed wejściem. Oczywiście pod jakimiś drzewami, zdala od kamer odbywają się bardzo legalne tranzakcje jak to w każdej normalnej placówce. Zaraz, zaraz... Podchodzę bliżej i już jestem pewna.
- Przerzuciłeś się na Aerosmith? - pytam się Czarnego Fana AC/DC. Chłopak szybko chowa woreczki do kieszeni czym tylko wywołuje mój śmiech. Te dzieciaki, którym sprzedawał to gówno poszły sobie.
- Co ty tu robisz? - pyta się mnie.
- Coś za co nie pójdę za kratki. Co im dałeś?
- Witaminy. - powiedział z uśmiechem.
- Taa. Jasne. Witaminy warte sto dolców?
- Wiesz, jeśli się powie, że to coś innego...
Sprytny. Ja bym na to nie wpadła.
- Oni myślą, że co wezmą?
- LSD.
Zaczęłam się śmiać.
- Ej, serio, wierzą mi. Już im to kiedyś sprzedałem. Powiedzieli mi, że zajebiste tylko trochę za bardzo owocowy smak. Po co mam marnować prawdziwy towar na jakieś dzieciaki? A kasa jest. - uśmiechnął się.
Patrzyłam się na niego z półuśmiechem na twarzy. W życiu bym nie pomyślała, że Czarny to diler.
- Tak w ogóle to Jeff jestem, ale Izzy na mnie mówią od niedawna, więc ty też. - podał mi rękę.
- Zmieniłeś imię, bo jakiś dzieciak odkrył twoją witaminową tajemnicę? - uścisnęłam jego rękę pytając się.
- Tak, oczywiście. - powiedział z sarkazmem - Tak na serio to od niedawna gram z kumplem w zespole i to taki jakby pseudonim artystyczny.
- Taa... Już widzę te książki, plakaty, filmy... Izzy - wschodząca gwiazda, Od Jeffreya do Izziego, czyli jak z dilera witamin zostać gwiazdą rocka, Izzy - bóg... - chłopak przerwał mi. Widocznie nie lubi, gdy się ktoś z niego naśmiewa. Szkoda.
- Śmiej się, śmiej. Kiedyś, gdy zostanę rockmanem i bogiem gitary to będziesz błagać na kolanach o mój autograf. - skończył naburmuszony.
- Oczywiście. - powiedziałam i klęknęłam łapiąc chłopaka za nogi - Proszę cię, wielki mistrzu gitary, królu muzyki, bogu kolorowych witaminek, daj mi swój autograf! - zaczęłam błagać, a kilka osób, które akurat były na placu zaczęły się na nas gapić. - Proszę...
Izzy... Nie, Jeff, żeby go wkurzyć tak będę na niego mówić. Więc Jeff stoi i patrzy się na mnie z politowaniem, a ja na niego z uśmiechem. Współczuję mu, że mnie zna. Biedak. Ale kto mu kazał tu zostawać, mógł mnie zwyczajnie olać.
- Dziewczyno, wstawaj. - podał mi rękę.
- Nie.
- Wstawaj.
- Nie.
- Kurwa, no, wstawaj.
Lubię wkurzać ludzi. Puszczam go jednak nie wstaję. Siadam na krawężniku i nic nie mówię. Jeff siada obok mnie.
- Nie jesteś stąd. Dlaczego tu przyjechałaś? - pyta się mnie po chwili.
- Musiałam. - mówię tylko tyle. Nie lubię dzielić się z innymi moją przeszłością. - Staram się zacząć nowe życie.
- Ale wiesz, że nie da się, no nie? - mówi Jeff zapalając papierosa. - Też chciałbym zacząć nowe życie. Z dala od tej zasranej rodzinki, tej kontroli, chciałbym być wolny, być kimś, a nie tylko jakimś kolejnym Jeffreyem. Zostawiłem wspomnienia w Lafayette, zostawiłem starą tożsamość, zostawiłem rodzinę... Wszystko, co miałem... Ale powiem ci coś, to wszystko do ciebie wraca, nie da się zapomnieć. Bo... Bo to wszystko to cześć ciebie bez której byś nie funkcjonował. Inaczej byś nie żył, bo byś nie umiał. Wspomnienia zostają, czy tego chcemy czy nie.
- Kurwa, nie wiem co powiedzieć... - mówię cicho i patrzę się na Czarnego.
- Nic nie musisz mówić, kochanie. Dźwięki są piękne, ale cisza też może być. - odpowiada mi i obejmuje mnie ramieniem.
Zamykam oczy i nie wiem dlaczego, ale zaczynam mu opowiadać całą historię mojego życia. Jeffrey-Izzy-Czarny Fan AC/DC będzie pierwszą osobą na tym świecie, która będzie mnie naprawdę znać.

***
Dobra, nie wiem, może trochę krótkie, ale na telefonie nie mogę sobie sprawdzić tak dokładniej. A nie chcę już nic dopisywać. Jak już pisałam mam plan, no, ale tak mądrze na końcu się zrobiło, że stwierdziłam, że scena, która ma być kolejna nie pasuje już tutaj.
Aha, jeszcze chciałabym napisać, że zmieniam tytuły wszystkich postów. Informuję, żeby nikt zdziwiony nie był.
Kolejna notka w weekend, gdy już w Krakowie będę.
I jeszcze jedna sprawa - jeśli ktoś chce być informowany to niech mi napisze pod tym postem, że chce i gdzie mam go informować (blog, gg etc.).

Something.

Przepraszam, nie wiem kiedy będzie następny rozdział. Mam już większość napisane, plan mam, ale mam dość mojego laptopa. Psuje mi się od dłuższego czasu, ale już siły nie mam - włącza się dziesięć minut, a później nie zależnie jaki program włączę to mi się zwiesza. I nie wytrzymałam i nie mam zamiaru go włączać więcej. Jebłam nim w cholerę. Dla ciekawskich, teraz piszę z telefonu. Niby mogłabym skorzystać z komputera rodziców, ale i tak jutro wyjeżdżam do Rzeszowa, więc sensu nie widzę. Tam mój dziadek neta nie ma. Nie wiem, może uda mi się napisać coś na telefonie i wtedy opublikuję, ale nic nie obiecuję.
I przy okazji chciałabym podziękować tym trzem osobą, które komentowały to co napisałam do tej pory. To naprawdę pomaga.
Oczywiście, jeśli ktoś chce może do mnie napisać, mam jeszcze telefon, a na nim internet.
Jeszcze raz - dziękuje i przepraszam.

środa, 4 lipca 2012

4. Hope dies last.

Jakoś nie wiem dlaczego, ale uważam, że nawet mi wyszedł ten rozdział. W porównaniu do poprzedniego na pewno.
Na końcu jeszcze coś napiszę. 
Enjoy!

***

OLIVIA.


Jakieś miasteczko blisko granicy z  Oklahomą [autorce nie chce się szukać nazwy], Kansas, U.S.A.

Drogi pamiętniku,
Po pierwsze nie mam zamiaru pisać twojego imienia, nazwy czy co to tam jest z dużej litery. Gdybym to zrobiła czułabym się jakbym zaczęła gadać z wymyśloną osobą. A nie chcę tego.
Po drugie nie obiecuję, że cokolwiek jeszcze tutaj napiszę. Nie chcę składać fałszywych obietnic... Nawet takiemu przedmiotowi jak ty. No, bo bez obrazy - przedmioty podobno uczuć nie mają.
Jesteśmy w Kansans. Ja i Steven. Siedzę w jakiejś restauracji, Steven poszedł, ale zaraz ma wrócić, więc korzystam z okazji i coś tutaj piszę. Bo gdy wcześniej próbowałam ciągle mnie zagadywał. Albo zerkał przez ramię. A tutaj chciałabym mieć trochę prywatności.
O tym, co się stało w Missouri w ogóle nie rozmawiamy. Stara się. O Stevena mi chodzi. Gdy rozmowa schodzi na niebezpieczne tory zmienia temat. Nie wiem dlaczego. Może mu zależy na przyjaźni? Albo zwyczajnie na podwózce? Nie wiem. Nie chcę wiedzieć. Wolę nie wiedzieć. Co prawda: "Kto ma wiedzę ten ma władzę", ale jakoś na władzy mi w życiu nie zależy. Ważne, że mam z kim pogadać, to mnie najbardziej cieszy. Potrzebuję drugiego człowieka. Nie umiem... Nie umiałabym żyć w samotności. Musiałabym ześwirować, a tego nie chcę.
Zastanawiam się i zastanawiam - kim jest dla mnie ten chłopak. Znajomym? Przyjacielem? Znamy się dopiero od dwunastu godzin, a "przyjaźń" to wielkie słowo.
Steven właśnie wraca do stolika. Był zapłacić za jedzenie. Chciałam mu dać trochę kasy, ale uparł się, że jej nie chce. "Nie będzie kobieta za mnie płacić.", powiedział mi. Ale za samą siebie też mi nie pozwolił. Pff... Też mi gentelmen. Opowiadał mi trochę o sobie. Takie sex, drugs & rock n' roll. Może pomaganiem takiej istocie jak ja chce sobie odkupić wszystkie winy, na przykład pozbawienie dziewictwa piętnastolatek, czy przeszkadzanie sąsiadom zbyt głośnym imprezowaniem? Ale w te tematy wolę się nie zagłębiać... 
On do Los Angeles jedzie, żeby karierę zrobić. Słabo to widzę. L.A. jest wielkie, jest w nim mnóstwo zespołów, szansa, że Stevenowi się uda jest jedna na milion. No, ale i tak będę go wspierać, tak jak on teraz mnie. Może kiedyś, gdy już u ciotki będę pojadę do Kalifornii na kilka dni, a wieczorem pójdę na koncert zespołu, w którym Steven grać będzie? Oczywiście, zapewnił mnie, że bilety dostanę bez problemu, "nawet takie vipowskie", powiedział mi. i się tak słodko uśmiechnął...
Nieważne, nie było tego.
No, właśnie, nie zastanawiałam się, co będę w Phoenix robić, nawet taki mało ogarnięty Steven ma. A ja? Co ze mną? Ciotka zawsze mnie przygarnie, zawsze była miła dla mnie i wszystkich moich kuzynów. Co prawda za swoją siostrą, moją ciocią nie przepadała, ale moją kuzynkę kochała. Mnie też, to jej się wyżalałam, rzadko, bo mieszka daleko od Conecticut, ale zawsze to było coś.
Gapi się na mnie. Steven się gapi.
Dobra, muszę kończyć. Teraz pewnie się gdzieś prześpimy, blondyn miał nam gdzieś nocleg załatwić i mam nadzieję, że to zrobił - mam dosyć spania w samochodzie. 
Bez Stevena nie dałabym sobie rady.


Pożegnam się jak moja kuzynka.
Ave, tęcza


PS: Specjalnie do tego napisu kupiłam kolorowe długopisy. Aż cztery dolary wydałam!




AMANDA.


Los Angeles, Kalifornia, U.S.A.

Myślałam, że mnie polubiła. Chelsea... Alice... Serio, miałam taką nadzieję. Ale podobno nadzieja jest matką głupich. Czyli wychodzi na to, że głupia jestem. W sumie racja, zgadzam się - jestem głupia, szurnięta, pojebana.
W ogóle, jakby się tak zastanowić to po cholerę ja żyję? No, bo po co? Szczerze to najchętniej bym się zabiła, tak po prostu, no, bo dlaczego nie. Nie mam nikogo oprócz ojca. Ale kocham go. Wspierał mnie zawsze. I nie mogę mu tego zrobić. Też go muszę wspierać. Wiem, że kochał mamę, a ona zmarła. Potem babcia, jego matka też zmarła. Już wtedy było mu bardzo ciężko. A gdyby mnie jeszcze zabrakło to nie wiem, co by się z nim stało. Jestem chyba... nie, jestem na pewno jedyną osobą, która mu została. Tyle razy mu mówiłam, żeby poszedł do jakiegoś klubu dla singli, nie wiem, na jakąś randkę czy coś. Żeby sobie kogoś znalazł. Ale on ciągle mówił, że jest mu dobrze samemu. Upierał się, więc już do tego nie wracam, ale wiem, że jest mu ciężko bez mamy. Mówił mi, że to ja powinnam sobie kogoś znaleźć, że jestem młoda.
Ale... Nie wiem jak by to mogło wyglądać. Tyle razy obserwowałam zakochane pary. Zazdrościłam im. Chciałabym się wreszcie zakochać, a najbardziej bym chciała, żeby ktoś się we mnie zakochał. Marzyć zawsze można. Ale... I tak bym nie tak potrafiła żyć. Może to dziwne, ale... nie wiem, co to miłość. Taka miłość dziewczyny do chłopaka. Nigdy się nie zakochałam. Nigdy. A mam siedemnaście lat. To jest trochę wkurzające. Chciałabym wreszcie poczuć te motylki w brzuchu, to uczucie, że masz dla kogo żyć, że jest ktoś kto cię wspiera. Ale nie ma kogoś takiego, nie spotkałam nikogo takiego.
Przecież nie jestem aseksualna. Podobało mi się kilku chłopaków, ale nigdy nie poczułam czegoś... większego, niż zwykłe zauroczenie czyjąś urodą. Niby ktoś jest, ale to sensu by nie miało.
Bo prawda jest taka - nie mam wrogów, ale przyjaciół też nie mam. Dlatego poszłam do tego głupiego samorządu. Niby na mnie głosowali, ale tylko dlatego żebym całą brudną robotę zgarnęła. Szkoda, bo miałam nadzieję, że ktoś mnie przez to zauważy, doceni... Ale nic takiego się nie stało, nadal cała szkoła w dupie mnie ma.
No i pojawiła się Chelsea. Miałam cichą nadzieję, że chociaż się zakumplujemy. Dałam jej adres. Wydawała się tak szczerze miła, jakby na serio mnie lubiła. Nie ukrywam, też się starałam - nie chciałam przez jakieś jedno głupie słowo zaprzepaścić całej szansy na poznanie kogoś bliżej. Chciałam wykorzystać tę szansę, nie wiadomo czy jeszcze jakąś kiedykolwiek dostanę.
Ale mijały dni - pierwszy, drugi, trzeci... Dzisiaj jest czwarty, a ona się nie odezwała. Nic, powiedziała, że wtedy nie może, bo jest zajęta. Zrozumiałam. No, ale później, przecież mogła przyjść do mnie do domu, albo chociaż w pracy odwiedzić. A pytałam się Axl'a, tego kucharza - nie było jej.
Tracę nadzieję na cokolwiek. Prawie już jej nie ma. Czuję to. Nie wiem, co będzie, gdy mi jej zabraknie. A podobno nadzieja umiera ostatnia...
Więc, co będzie, gdy i ona umrze?

***
Tak dużo przemyśleń. Może trochę krótki, ale nie widzę sesu, żeby cokolwiek innego dodawać tutaj jeszcze. Według mnie wyjątkowo jest OK. Ale mogę się mylić. Mam wrażenie, że dialogi czasami są nudne. Wiadomo, że muszą być, ale chyba raz na jakiś czas takie coś też pojawić się może, nie?


Nie no, muszę to napisać. To trochę dziwne, ale...
Miałam bloga, takiego o sobie i ktoś od czasu do czasu na niego jeszcze zagląda. I dzisiaj na nim wybiło dokładnie 666 wyświetleń. Dodatkowo na tym blogu dzisiaj miałam do którejśtam godziny 69 wyświetleń. I nie mogłam się powstrzymać - musiałam screeny zrobić XD 




Ja i ten mój chory mózg...

wtorek, 3 lipca 2012

3. Again.


U.S.A., Missouri,Jefferson City

Niedalekostacji paliw na obrzeżach miasta z niebieskiego tira wysiadł blond włosychłopak. Wziął torbę i szybko, lecz z uśmiechem podziękował kierowcy.
Skierowałsię w stronę zabudowań.
Nieprzypuszczał, że to wszystko będzie takie trudne. Myślał, że spakuje się,weźmie pieniądze i spotka kogoś miłego, kto go zawiezie prosto do MiastaAniołów.
Niestety,aż tak kolorowo w życiu nie miał. Najpierw stał na autostradzie półtorejgodziny czekając na jakiegokolwiek stopa, ale nikt się nie zatrzymywał. W końcujakiś miły, starszy pan, który według chłopaka powinien pójść na emeryturęzlitował się i pozwolił mu jechać z nim. Podróż była miła – śpiewali, śmialisię, opowiadali sobie dowcipy, jednak mężczyzna miał kurs jedynie do stolicyMissouri. I tak zawiózł blondyna dalej, niż powinien.
Przynajmniej z Ohio wyjechałem, pomyślał blondyn idąc w stronę baru.
Otworzyłdrewniane drzwi i wszedł do środka. Jego oczom ukazała się mała, ciemna sala.Podszedł do baru i usiadł na jednym ze stolików. Zamówił sobie piwo, miałochotę na coś mocniejszego, jednak wiedział, że pijanego go nikt ze sobą nieweźmie.
Trzeźwego z resztą też.
Barmanpostawił przed blondynem napój. Rozglądnął się po pomieszczeniu – w rogu stałyplotkując dwie kelnerki, przy jednym ze stolików siedziała jakaś starszakobieta, przy innym jacyś niewyglądający przyjemnie faceci, a trzy metry dalej,też przy barze, siedziała różowo włosa dziewczyna. Ich spojrzenia skrzyżowałysię na chwilę, chłopak uśmiechnął się, a ona odwzajemniła uśmiech i po chwiliwróciła do pisania w swoim notesie.

OLIVIA.

Drogi pamiętniku,
A może powinnam była to napisać z dużej litey?Nieważne.

Nie wiem, dlaczego to wszystko zrobiłam, dlaczegouciekłam… Nie wiem. Brakuje mi ich wszystkich – Dylana, Suzie, Mary, rodziców.No, wszystkich. Nie lubię być sama. Wręcz tego nie znoszę. Nigdy nie byłam inie będę samotniczką. Potrzebuję kogoś by normalnie funkcjonować. A teraz?Jestem sama i zaczęłam pamiętnik pisać. Pojebało mnie i tyle. Matka zawsze mimówiła, że tylko idioci i małe dzieci prowadzą tego typu rzeczy. Ale kim jestemjak nie idiotką zachowywującą się jak małe dziecko? No kim?
Tak naprawdę już nie wiem. Nie wiem kim jestem.
Kiedyś się ciągle uśmiechałam. Nie było minutybez uśmiechu.
Teraz jestem kimś innym. Nie jestem już tą samą,dobrą i rozważną Olivią. Imię się nie zmieniło, ale ja… Zmieniłam się. Niewiem, na lepsze, na gorsze.
Nie wiem. Nic nie wiem.
Jak to szło… „Wiem, że nic nie wiem.” Taa, mądresłowa.
No nic, nieważne.
Teraz sobie siedzę w jakimś barze, który zpewnością w moim typie nie jest i piszę. Obudziłam się o czwartej nad ranem ipojechałam dalej. Zatrzymałam się w Jefferson City, tak po prostu, żeby miastozwiedzić. Spacerowałam, długo spacerowałam. Obserwowałam ludzi. Przeróżnychludzi – młodych i starych, kobiety i mężczyzn. I , uwaga, teraz fragment otym jak mi odjebało do reszty. W pewnym momencie moją uwagę przykuła pewnadziewczyna, może o rok, dwa ode mnie młodsza, weszła do jakiegoś salonufryzjerskiego. Trzy godziny później wyszła z niego z… niebieskimi włosami.Przefarbowała swoje czarne włosy. Może jakiejś odmiany potrzebowała. I jadochodząc do wniosku, że też odmiany potrzebuję przeszłam na chama przez ulicęw towarzystwie klaksonów i przekleństw i weszłam do salonu. W środku przywitałamnie jakaś kobieta, powiedziała, żebym usiadła na jednym z krzeseł. Spytała sięmnie, co ma robić. No to jej powiedziałam, że chcę zmienić kolor i żeby samajakiś wybrała. Chciałam mieć niespodziankę. Gdy skończyła popatrzyłam w lustro– kobieta wybrała różowy. Różowy! A wyglądała na taką, która akurat tego kolorunie lubi. Widząc moją… zaskoczoną minę powiedziała, że taki mi najlepiejpasuje. Nie chciałam się z nią kłócić – przyznałam jej rację. Szybko zapłaciłami wyszłam.
Jakiś chłopak uśmiechnął się do mnie. Nie było gotu wcześniej, musiał wejść, gdy opisywałam wizytę u fryzjera. Odwzajemniłamuśmiech – pierwszy raz się uśmiechnęłam odkąd wybiegłam z Yale. Teraz toopisuję, nie wiem po co. Znowu nie wiem.
Dobra, już nic nie piszę i nie obiecuję, że cośtu się jeszcze pojawi.
Żegnaj, zeszycie zwany pamiętnikiem.

PS: Nie jestem pewna, ale czy gadanie (pisanie)do zeszytu nie liczy się jako gadanie do samej siebie?


Zamknęłamzeszyt, pamiętnik, notes… Whatever.
Na zegarzewybiła ósma. Po południu, wieczór, nie wiem.
Kuźwa, dziewczyno, a cokolwiek wiesz?!
Ok. Ja niegadam do siebie. Nie odpowiem. Muszę zachować pozory normalności.
Płacę,szybko biorę torbę i wychodzę. Jeszcze przelotnie zerkam na blondyna. Nie zauważyłtego, bo gapił się na swoją szklankę.
Wychodzę zbaru. Na dworze zaczyna robić się ciemno. Idę w stronę parkingu, znajduje siękilkanaście metrów stąd.
- Schowajsię, ćwoku. – usłyszałam jakiś szept. Odwracam się. Moja wyobraźnia zaczynaświrować, za mną nikogo nie ma.
Idę dalej.
Ktoś mniezłapał od tyłu. Zaczynam krzyczeć, jednak już chwilę potem mam zatkane usta.
Znowu, pomyślałam,a z moich oczu wypadła samotna łza.

Zawsze sięzastanawiałam, co by było gdyby tamten facet mnie zgwałcił. To było jakieścztery, pięć lat temu. Wracałam do domu po zakończeniu roku. Pamiętam, byłamszczęśliwa, zdałam najlepiej na roku. Po ceremonii byłam jeszcze ze znajomymi wparku na lodach, żeby uczcić koniec szkoły i początek wakacji. Później wszyscysię rozeszliśmy, poszłam w swoją stronę. Byłam przecznicę od domu, wtedy tamtenfacet mnie złapał i zaciągnął w jakąś ciemną uliczkę. Krzyczałam, biłam się,wyrywałam. On był silniejszy, nie miałam z nim szans. Ja, chuda czternastolatkai on – wielki, napakowany trzydziestolatek. Śmierdziało od niego alkoholem, byłpijany. Wkładał mi ręce pod bluzkę, spódnicę. A ja nie mogłam nic zrobić, byłambezradna. I pojawił się Dylan, wtedy nie znaliśmy się jeszcze. Do tej pory niewiem, co się z tamtym facetem stało. Chłopak odprowadził mnie do domu. I potemzaczęliśmy się coraz częściej spotykać. Był dla mnie oparciem. Nikomu niepowiedziałam o tym, co się stało, tylko on i moi rodzice wiedzieli.
A teraz?Teraz nie ma ze mną Dylana, który by mnie ochronił. A napastników jest dwoje. Ito takich, którzy doskonale wiedzą, co robią, nie są najebani. Nawet nie wiemgdzie jestem, nie mam jak krzyczeć. Jeszcze raz to samo… Nie znoszę bezradności…
Mamzamknięte oczy. Chciałabym nic nie czuć.
Słyszęjakieś podniesione głosy. Mężczyzna puszcza mnie. Upadam. Chowam głowę wnogach. Zaczynam płakać. Pierwszy raz od pięciu lat. Ktoś mnie przytula iszepcze:
-Spokojnie, wszystko będzie dobrze.
Podnoszęgłowę i otwieram oczy, obok mnie siedzi ten blondyn z baru. Uśmiecha sięuspakajająco. Też posyłam mu uśmiech, taki smutny, ale na nic innego na raziemnie nie stać.
- Chodźmystąd. – mówię cicho. Obydwoje wstajemy i bez słowa idziemy w stronę parkingu.
Szczęściew nieszczęściu. Nie wiem, co ten chłopak tu robił, ale dziękuję Bogu, że tutajsię znalazł.

- Jestem Steven. - powiedział blondyn podając rękę. Uścisnęłam ją. 
- Olivia.
Staliśmy przy moim samochodzie i patrzyliśmy sobie w oczy. Nie wiem jak długo. Może kilka sekund, minut, a nawet godzin... Dobra, nie przesadzajmy, godzin raczej nie. Nie wytrzymałam.
- Co się tak patrzysz? - uśmiechnęłam się.
- O, patrz! Uśmiechasz się! - krzyknął uradowany.
- I co w związku z tym?
- Wcześniej smutna byłaś. - stwierdził. 
- Też byś był gdyby ktoś chciał cię zgwałcić... - załamał mi się głos, znowu się rozpłakałam. Głupie łzy.
Blondyn przytulił mnie.
- Przepraszam... - szepnął. Przecież to ja powinnam go przepraszać i mu dziękować. - Ale gdyby jakiś gościu chciałby mnie zgwałcić to byłoby to trochę dziwne, nie sądzisz?
Parsknęłam śmiechem.
- Nie mówmy o tym.
- Jak sobie pani życzy. - powiedział, znowu z uśmiechem. - Co tu robisz?
- Jadę do ciotki. Do Phoenix.
- Nudzi ci się, żę stąd, aż do Phoenix jedziesz sama?
- Z Connecticut. - mruknęłam.
- No to jeszcze lepiej...
- A ty? - spytałam się. - Gdzie jedziesz?
- Skąd wiesz, że gdzieś jadę? - wskazałam mu jego torbę. - Aha... Jadę do Los Angeles.
- Do L.A.? Po co?
- Później ci opowiem. - powiedział.
Zaraz, zaraz...
- Później? - spytałam się, chociaż już wiedziałam o co mu chodzi.
- Jedziemy przecież razem, nie wiedziałaś? - uśmiechnął się.
Nie wiem, dlaczego to powiedziałam. Ale czułam, że dobrze robię. Poza tym miałam u niego dług wdzięczności.
- Zgoda. Ale ty prowadzisz.
Uśmiechnęłam się, a Steven odwzajemnił uśmiech. Wsiedliśmy do samochodu i ruszyliśmy w stronę Kansas.


Za wszelkie błędy przeprszam. Nie mam siły, ani ochoty sprawdzać i poprawiać. Strasznie męczyłam się pisząc ten rozdział i mam nadzieję, że to się już nigdy nie powtórzy.