U.S.A., Kalifornia, Los Angeles
Wyobraź sobie, że prowadzisz, spokojne życie w jednym z największych miast w kraju, jednak dobrze ci się tam mieszka. Masz rodzinę, której wolałbyś nie znać. Jednak masz również przyjaciół, którzy ci pomagają w trudnych chwilach, którzy są dla ciebie rodziną, której nie dają ci ani rodzice, ani brat. Są to przyjaciele na zawsze- wiesz, że cię nigdy nie opuszczą.
Teraz wyobraź sobie, że wszystko się zmienia. Dosłownie wszystko. Lądujesz, gdzieś w środku wielkiego miasta, gdzie życie pędzi do przodu nie zważając na nic. Wprowadzasz się do ciotki, bo nikt inny na świecie cię zwyczajnie nie chce, a i z nią nie możesz kontaktu złapać, bo nie macie wspólnych tematów. Ciągle się z nią kłócisz, myślisz, że ona cię nie rozumie, chociaż tak naprawdę próbuje to zrobić. Tylko jej nie wychodzi, a ty masz w dupie jej starania. Nagle nie masz też żadnych przyjaciół, bo tym starym nie chce się nawet listu wysłać lub kartki z wakacji, nie mówiąc już o rozmowie przez telefon, czy weekendowej wizycie. Zapomnieli o tobie. A mówili, że będziecie razem na zawsze, niezależnie, co by się miało stać.
I stoisz teraz na stacji kolejowej w Los Angeles, jak ja, i zastanawiasz się dlaczego żyjesz, dlaczego nie mogłeś zginąć razem z nimi, z resztą rodziny.
Nie dostajesz odpowiedzi, chyba, że odpowiedzią na to pytanie może być bełkot pijaka proszącego o kasę na chleb. Taa, jasne, na szklany chleb o smaku wódki.
Nie może być, dobrze o tym wiemy, i ty, i ja.
Wiem, tylko tyle – życie jest kurewsko niesprawiedliwe. Mój brat, mądrzejszy, bardziej odpowiedzialny, posiadający wielkie ambicje, ten lepszy, to ukochane dziecko, to dziecko, które się udało w porównaniu do drugiego… nie żyje. Dlaczego nie ja? Tam, w Niebie, bo pewnie tam wszyscy trafili, rodzice byliby szczęśliwsi widząc, że mimo to, że oni skończyli swój żywot, ich syn robi karierę, kiedyś będzie wielki, będzie znany, będzie godnie nosił ich nazwisko. A tu niespodzianka, w szpitalu odratowali córkę, nie syna. Tą gorszą. Tą, która nie powinna się urodzić. Bo taka była prawda – rodzice nigdy mnie nie chcieli. Byłam inna. I tylko to im przeszkadzało. To, że słucham innej muzyki, że inaczej się ubieram, że mam inne pasje, niż oni wszyscy. To, że żyłam. Jestem pewna, że gdy dowiedzieli się, że będą mieć bliźniaki to byli szczęśliwi, ale tylko przez te dziewięć miesięcy - marzyli o wspaniałej i idealnej dwójce, która wyrośnie na wielkich ludzi. Jednak Bóg na złość im zrobił i zamiast idealnej córki dostali upartą niewdzięcznicę. Tak mi zawsze mówili. „Powinnaś być wdzięczna, że płacimy ci za tak dobrą szkołę, że masz się gdzie rozwijać.” A ja… A ja nie byłam. Zaczęłam się buntować. Jako trzynastolatka poszłam pierwszy raz na wagary. A potem zaczęłam stopniowo olewać szkołę. Mówiłam im, że tam nie wrócę, że chcę iść do szkoły muzycznej. A oni twierdzili, że ona jest dla nieudaczników, którzy nie umieją się uczyć normalnych rzeczy – fizyki, chemii, matematyki i takie rzeczy, których uczą w tej beznadziejnej szkole nikomu się jeszcze w życiu nie przydały.
Nigdy mi tego nie powiedzieli, ale wiedziałam, że woleliby mieć o jedną gębę mniej do wykarmienia. Teraz, ich nie ma, ja jestem.
Wstaję z ławki. Idę w kierunku ulicy.
Będę w końcu szczęśliwa. Zdam na dobre studia. Znajdę przyjaciół. Znajdę pracę. Pogodzę się z ciotką. Przeproszę ją, że uciekłam. Przecież zawsze wiedziałam, że ucieczka nie jest rozwiązaniem, ale zrobiłam to. Więc dlaczego? Nie wiem, nie ma bladego pojęcia. Przecież ona stara się zastąpić mi rodziców. A raczej być prawdziwym rodzicem dla mnie, bo takiego nigdy nie miałam, ona dobrze o tym wie.
Odwracam się w stronę Stanu Pelikanów (przynajmniej w tą stronę, gdzie wydaje mi się, że on jest), w którym leżą na swoim rodzinnym cmentarzu moi kochani rodziciele wraz z idealnym bratem i z uśmiechem na twarzy pokazuję środkowy palec. Chyba nie muszę tłumaczyć do kogo on był?
Ja, dziewczyna z Nowej Anglii zaczynam nowe życie w Mieście Aniołów.
I nic, ani nikt mi w tym nie przeszkodzi...
Ale najpierw pójdę coś zjeść. W końcu, jeśli będę głodna niczego się nie nauczę. A w knajpie mogę kogoś poznać. I byłby jeden punkt mojego planu z głowy.
Dobra, jestem w jakiejś… nawet nie wiem, jak to nazwać. W każdym bądź razie jedzenie było takie pyszne, że po pierwszym gryzie odepchnęłam talerz na drugi koniec stołu tak, że prawie spadł. Kurwa, czy w tym kraju tak trudno otworzyć dobrą knajpę z dobrym jedzeniem? Nie mam zamiaru ciągle do McDonalda chodzić, tam jest za drogo, a ja oszczędzam… Znaczy się, próbuję oszczędzać.
- Nie smakuje? – spytała się kelnerka zabierając mój talerz. Ma trochę dziecinną twarz, ale pewnie ma około siedemnaście, może osiemnaście lat. Ma jasne włosy związane w końskiogon. Jest mniej więcej tego samego wzrostu, co ja, może trochę niższa.
- You don’t say? – odpowiedziałam, może trochę nie miło, no, ale ja muszę za to świństwo zapłacić, poza tym jestem i wkurwiona i głodna – Jest tu coś… Wiesz, o co mi chodzi. Coś takiego, co można zjeść bez obawy o to, że to zwrócę?
- Raczej nie. Mamy od trzech dni dwóch nowych kucharzy… - dziewczyna chciała coś jeszcze powiedzieć, ale przerwałam jej.
- Dobra, nie kończ. Jest szef? Nie mam zamiaru płacić za to gówno. – powiedziałam. No, sorry, prawie nic nie zjadłam. Mogę im jedynie pół centa zostawić - ten gryz, który wzięłam i tak tyle nie jest wart.
- Nie ma. Wywaliłby ich pewnie, ale wróci dopiero za dwa tygodnie. Ten, który jest szefem kuchni to jego bratanek, pokłócił się z poprzednim kucharzem, zwolnił go, a sam zaczął z kumplem pracować. No, a reszta ekipy sama odeszła, bo nie mogła ich znieść. Zostałam tylko ja, kasy nie mam,więc jakoś ich znoszę. – uśmiechnęła się.
- Jezu… Dużo mówisz. Pytałam się tylko, czy szef jest, a ty mi całą historyjkę opowiadasz. – uśmiechnęłam się – Jestem Chelsea, ale mów mi Alice.
- Wow, ale ładne imię, jak to miasto w Massachusetts. Dlaczego akurat Alice? Chelsea jest fajniejsze…
- Bo to moje drugie imię.A pierwszego nie używam, bo właśnie dlatego, że to nazwa miasta, a jestem z Nowej Anglii i niektórym moim znajomym się to dziwnie kojarzyło, a ja nie chciałam mieć jakiegoś dziwnego przezwiska. Więc, mów mi Alice, vous comprenez*? – powiedziałam. Dziewczyna zrobiła słodkie oczy, jak jakiś kot... Kurwa, jestem za dobra. - Z resztą mów jak chcesz.
- Jej! Dzięki. Ja jestem Amanda…- uśmiechnęła się i podała mi rękę.
Uścisnęłam ją. W sensie rękę, nie dziewczynę.
- Wiem.
- Co? Skąd? – dziewczyna patrzyła się na mnie z zaciekawieniem. Strzeliłam mentalnego facepalma i oświeciłam blondynkę.
- Masz plakietkę z imieniem na stroju. A teraz milejdi, zaprowadź mnie do tychpseudo-zajebistych-frajerów tworzących zacnego kebaba o smaku frytek i wyglądzie zbliżonym do makaronu.
- Do kogo? – dziewczyna otworzyła oczy ze zdziwienia, jednak nadal się uśmiechała.
- Kucharzy. – strzeliłam kolejnego facepalma, tym razem już nie mentalnego.
- Ahaaa… Już rozumiem.Chodź. Fajna jesteś, Chelsea. I francuski umiesz. Wiesz, że ja też?
- Fascynujące… - mruknęłam i poszłam za dziewczyną. Jest spoko, w końcu mnie lubi, a przynajmniej tak twierdzi. Tylko jednego o niej jeszcze nie wiem…
- Ej, a lubisz lamy? – spytałam się zatrzymując blondynkę przy wejściu do kuchni.
Popatrzyła na mnie ze zdziwieniem. Parsknęłam śmiechem, wyglądała jak labrador mojego sąsiada, on ma tak przekrzywioną głowę w bok, gdy chce żarcie albo zabawkę.
- Oh, nevermind. – powiedziałam i weszłyśmy dokuchni.
Kurwa, powiem tylko tyle - znam dużo debili, ale takiego czegoś jeszcze nigdy nie widziałam.
I nadal jestem kurewsko głodna.
U.S.A., Connecticut, New Haven
Blondwłosa dziewczyna wypadła biegiem z głównego budynku Uniwersytetu Yale. Miała dość wszystkiego. Szkoły, nauki, rodziców, chłopaka, przyjaciół…Wszystkiego.
Zatrzymała się izaczęła głośno oddychać, zaczynało brakować jej powietrza – byle jaki bieg ją męczył, a co dopiero zbieganie z trzeciego piętra po schodach.
- Ej, Liv! Nie wygłupiaj się. Wracaj na zajęcia. – wołał za nią Dylan.
Odwróciła się w stronę głosu. Podeszła do bruneta tak blisko, że dzielił ich niecały metr.
- Spierdalaj. – wycedziła przez zęby, a później dodała głośniej – Mam cię dość! Wypierdalaj z mojego życia!
Mało brakowała, a uderzyłaby go.
Była cała czerwona na twarzy. Czuła, że jej serce biło bardzo szybko. Za szybko.
- Weź przestań. – chłopak kontynuował – Za chwilę ci przejdzie. Ty nie jesteś taka, jak ci wszyscy, którzy tam jadą. Poza tym ty nie przeklinasz.
- A widzisz? Chuj o mnie wiesz! – krzyknęła blondynka. Na około nich zdążył się pojawić się mały tłumek gapiów, który z minuty na minutę się powiększał. – Nic o mnie nie wiesz.– dodała ciszej, jakby smutniej.
- Wiem dużo, znam cię, zapomniałaś? – i zaczął wymieniać – Jesteś Olivia Murray. Jesteś moją dziewczyną. Chodzisz na studia, na prawo, masz najlepsze stopnie. I nie słuchasz rocka i nie przeklinasz. Przypomniało ci się już coś?
Milczała. Jedynie jej twarz zrobiła się jeszcze bardziej czerwona, o ile to było jeszcze możliwe.
Kilka chwil wcześniej pokłócili się. Olivia nie chciała tego, ale się stało. Ostatnio nie mieli z Dylanem wspólnych tematów, oddalali się od siebie. Nie mogła tego powstrzymać. A może nie chciała - nawet ona tego nie wiedziała. Gdy spędzali razem czas miała go dość, nie mogła go słuchać, przebywać z nim. Poza tym nie była już tą samą Olivią, córeczką tatusia, grzeczną uczennicą mającą same dobre stopnie, której nigdy w życiu do głowy nie wpadłby pomysł przypyskowania nauczycielowi. Zmieniła się. Kiedyś stwierdziła, że jej życie jest nudne i musi coś z nim zrobić. Najpierw poszła do sklepu muzycznego, jakiś miły, starszy pan wybrał dla niej kilka płyt, powiedział, że jej się spodobają. Nie mylił się.Gdy dziewczyna wróciła do domu od razu włączyła gramofon wraz z jedną z zakupionych płyt. Spodobała jej się, więc włączyła kolejną. Spojrzałana okładki – płyty zostały nagrane przez zespoły Aerosmith i AC/DC. Postanowiła następnego dnia pójść jeszcze razdo tego samego sklepu po więcej płyt tych zespołów i może jeszcze jakiś innych. Tak zrobiła – kupiła, a później je słuchała, gdy rodziców w domu nie było. Zaprzyjaźniła się z właścicielem sklepu i zaczęła z nim spędzać coraz więcej czasu opowiadając mu, co się na uczelni dzieje i u niej w domu. Staruszek zastąpił jej dziadka, którego nigdy nie poznała. Zaczął uczyć ją grać na gitarze, nauka szła jej opornie, ale była szczęśliwa mogąc czymś ciekawym się zająć i przestać myśleć o problemach.
Zupełnie się zmieniła, a nikt nie potrafił jej zaakceptować. Nawet Dylan. Byli razem już cztery lata, a przyjaźnili się jeszcze dłużej. Mówił jej, że będzie ją kochał zawsze. A teraz trochę się zmieniła, a już zaczął na nią naskakiwać. Powiedziała mu, że chce jechać na koncert – Aerosmith mieli grać w Bristolu. Chciała zobaczyć, jak jest na takim koncercie. Ciekawość ją tam ciągnie. Poza tym spodobała jej się ich muzyka. A Dylan… Dylan nie zrozumiał jej, wyśmiał ją i jej pomysł. Olivia poczuła się dotknięta, w końcu dlaczego by nie mogła tego zrobić, wiele ludzi wjej wieku chodzi w końcu na koncerty różnych zespołów by się dobrze bawić. Ona też miała prawo do odrobiny radości. Wybiegła z wykładu. Teraz stoi na placu i patrzy się na chłopaka, a on na nią.
- Co? Nic nie powiesz? – powiedział, a po chwili dodał łagodniej - Wracajmy. Ludzie się gapią.
Myślał, że już przestała się na niego wkurzać. Wziął ją za rękę i lekko pociągnął w stronę uczelni. Wyrwała mu się.
- Nie mówiłam ci już czegoś? Odpierdol się! – krzyknęła dziewczyna zwracając na siebie uwagę jakiegoś nauczyciela wychodzącego z budynku.
- Panno Murray, co to za słownictwo? Jestem zmuszony powiadomić pani ojca...
- Wie pan co? –zaczęła i podeszła do siwiejącego mężczyzny – Mam. To. Głęboko. W. Dupie. –powiedziała wolno i wyraźnie – Niech pan sobie mówi mu, co pan chce. I tak mnie już nie zobaczy. - uśmiechnęła się kpiąco do niego.
Podeszła do Dylana ściągając z szyji łańcuszek w kształcie serca. Miał jej o nim przypominać. Dostała go z okazji przyjęcia na studia. Położyła go na dłoni chłopaka.
- Żegnaj, Dylanie. – powiedziała cicho i skierowała się w stronę parkingu. Mijając zdezorientowanegowykładowcę mruczącego coś w stylu: „Co za niewychowana młodzież… Za moichczasów takie zachowanie było niedopuszczalne… Panie, co się dzieje z tym światem…?” rzuciła:
- Do widzenia, Henry. Świat jest popierdolony. Ale nie martw się, kiedyś się skończy, a my zostaniemy tylko prochem i kośćmi.
Liv weszła do samochodu ciągle czując na sobie spojrzenia innych. Miała już plan, tylko musiała go jeszcze dopracować, a następnie… Cóż, a następnie zostało jej tylko wcielić go w życie.
*vous comprenez - rozumiesz
Nie wiem. Sami oceńcie.
*vous comprenez - rozumiesz
Nie wiem. Sami oceńcie.
No więc tak, pierwszy rozdział za mną i już mam ulubioną postać oczywiście, a mianowicie Olivię :D Straaaasznie mi się spodobał Twój styl pisania już po przeczytaniu pierwszych kilku linijek! Ogólnie zajebiście, więc teleportuję się do kolejnej Twej twórczości :D
OdpowiedzUsuńTrafiłam tu na dobre dopiero dziś rano i zaczynam czytać.
OdpowiedzUsuńZostaniemy prochem i kośćmi <3